środa, 17 września 2008

The Verve

The Verve - "Forth"
6.3/10

Koszmar się spełnia, po 11 latach The Verve powracają z numerowaną płytą; fani są wniebowzięci, sieroty po space-rocku żyją nadzieją na revival stylu, a krytycy moczą się po nocach.

Nie chce mi się już wyliczać tych spektalularnych powrotów i rozczarowań, jakich doświadczamy ostatnimi czasy po różnych reaktywacjach. A przecież z the Verve mogło być inaczej, bo to zespół szczególny; zespół, którego zejście akurat wcale oczywiste nie było. Wszak Richard Aschroft i Nick McCabe to osobowości, a takim typom sama wizja mamony nie wystarczy, by zapomieć o kłótliwej przeszłości i ruszyć tyłek do studia nagraniowego (ok. umówmy się - to ja bardzo chcę wierzyć, że jednak nie tylko o skok na kasę chodzi) . Nie ma The Verve bez tego duetu, tak jak nie mogło być Beatlesów bez Lennona i McCartneya, jak nie było Suede bez Andersona i Buttlera (tu każdy z czytelników wstawi sobie jeszcze kilka brytyjskich nazw, realizujących klasyczny konflikt na linii wokalista - gitarzysta, co żrą się niemiłosiernie, choć bez siebie nie istnieją).

Nie istnieli obaj, nazwy nowej kapeli Mikołaja nikt już nawet nie pamięta, trzy solowe płyty Ryśka to mdłe i nudne produkcje, niegodne nazwiska, które je firmuje. Cóż więc pozostało? Przeprosić, zapomnieć i nagrać czwarty wielki album The Verve.

Jednak "Forth" wielkim nie jest. W najmniejszym stopniu nie sięga potęgi zestawu z "Northern Soul" i komercyjnego potencjału "Urban Hyms". Co z tego? Jeśli odpalam CD i rozpoznaję tę pływającą gitarę, wyczuwam zapętloną rytmikę i słyszę słowa: "I sit and wonder, I often wonder, I sit and wonder about the things she does. I sit and wonder, I often wonder, I' ve been waiting for this moment to come", to wiem, że opłaciło się czekać. To świetny, soczysty, wkręcający numer - godny opener płyty tak ważnego zespołu. To nic, że następujący po nim pierwszy singiel - "Love is Noise" - po ciekawym wejściu klawiszy i wokalnego sampla, w dalszej części serwuje doznania raczej przeciętne. To nic że "Valium Skies" jest tak potwornie słodkie, a "Numbness" tak niemiłosiernie się ciągnie z tym mruczniem Richarda. To nic, skoro po tymże "Numbness" niepostrzeżenie zjawiają się klawisze zwiastujące "I See Houses", co ma w sobie coś (nosz kurwa!), że tak powiem, ekhm... transcendentnego?

I co z tego, że Rysiek jak zwykle razi tekstami typu: "Does anybody know where we really gonna go, I was looking for answers in the sun". Czy kogoś jeszcze obchodzi, że to banały maskryczne? Czy kogoś to kiedykolwiek dziwiło? A czy ktoś się spodziewał jak fajnie rozwinie się "Noise Epic" z tym darciem ryja niczym Billy Corgan z czasów, gdy się jeszcze drzeć potrafił? Czy ktoś myślał, że podkradając linię basu od Stone Roses ("Made of Stone"), zbudują na niej swoją, całkowicie odrębną, intrygującą historię w postaci "Columbo"? Czy wreszcie ktoś się spodziewał tak drastycznego odcięcia od przebojowości "Urban Hyms", że nawet we wspomnianym "Valium Skies" melodia i słodycz istnieje jakby w tle produkcji, w której niekoniecznie wokal wysunięty jest do przodu (inaczej niż ponad dekadę temu w "Sonnet" czy "Drugs Don't Work").

No to jeszcze słowo o produkcji. Tu naprawdę najważniejsze nie dzieje się na pierwszym planie. Jeden z forumowiczów, w założonym przeze mnie wątku o "Forth", zwrócił uwagę, że brzmi ona jakby dwie kapele grały równoczeście dwie różne piosenki - trochę tak jest. To według mnie w znacznej mierze ratuje ten album, którego i tak krytycy nie polubili, domagając się raczej "Urban Hymns 2". No tak, ci muszą czuć się oszukani.

Nawet jeśli dostaliśmy najsłabszy krążek w ich karierze, to akurat w obliczu TAKIEJ dyskografii żaden wstyd, a "Forth" i tak bije na głowę wszystkie solowe krążki Ashcrofta razem wzięte. Tak więc mimo całej tej gadki o skoku na kasę i przerośniętym ego wokalisty - niżej podpisany stwierdza, że było warto... I tego się trzymajmy.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

hah. singlowy numer brzmi jakby :
produkcja Bono, realizacja The Edge, aranże Clayton, beat'y Mullen a nad wszystkim czuwa wszystkowiedzący Eno.
w sumie się sprawdza ale za chwilę wszystkie te 3 kapele ( trzecia to wiadomo kto) będą grały i brzmiały tak samo...
muszę posłuchać całej tej płyty ale skoro zaczyna się jak U2 to super...lubię. byle nie za dużo..

Anonimowy pisze...

to wcześniejsze pisałem tez ja. tomgol

Anonimowy pisze...

Najlepsza płyta tego roku!