piątek, 24 kwietnia 2009

Doves

Doves - "Kingdom of Rust"
4,7/10

"Some Cities" było najlepszym pretekstem, by pożegnać się z formułą, jaką znamy już na pamięć. Doves zmarnowali szansę i nagrali kolejny bezpieczny album. Zadowoli to pewnie większość dotychczasowych fanów, a i recenzentom zamknie usta. Miał być ładnie? No jest ładnie, więc o co chodzi?


Najsłabszy singiel w ich karierze - tytułowy "Kingdom of Rust" - jest idealnym potwierdzeniem obecnej kondycji zespołu. Formuła stosowana milion razy - kręcący, przyspieszający z każdą sekundą rytm, opadająca intonacja w końcówkach wyśpiewanych fraz, zawodzenie w refrenie, gitara która przede wszystkim towarzyszy perkusji w nabijaniu rytmu, znajome klawiszowe akordy, efekty w tle. To wszystko tak strasznie w ich przypadku ograne, że zaczynasz się gubić, gdy chcesz wskazać jakiś konkretny przykład, by udowodnić autoplagiat. Trudne to, bo w jednym tylko "Kingdom of Rust" słyszysz odniesienia do połowy dotychczasowych kompozycji Brytyjczyków.

Czekałem na ten album, bo Doves jest kapelą, do której trudno nie czuć sympatii. Ich ciepłe brzmienie, wyczucie melodii, zawieszona gdzieś się w półśnie poetyka, to wszystko piękne, tylko jak długo można wymyślać te same piosenki? Weźmy taki "Winter hill", typowy dla nich, utrzymany w średnim tempie kawałek, ale jednocześnie tak bardzo nijaki, tak bardzo pozbawiony czegoś "swojego" i tak bardzo przypominający inne (obczajcie perkusyjny rytm na poziomie 1:30 - czy to czasem nie wariacja na temat "Almost forget myself" z poprzedniczki?). A "Spellbound" z tymi charakterystycznym akustykami? Toż to płynąca niepostrzeżenie "Sea song" z debiutu. Tam gdzie próbują być naprawdę klimatyczni, są naprawdę nudni; przy czym bywają zbyt patetyczni - jak w "Birds Flew Backwards" albo cierpią na niedostatki melodii - jak w kończącym całość "Lifelines".

Ciekawiej jest, kiedy próbują przemycić coś nowego, np. jakiś wokalny pseudo-delay w "the Greatest Denier"; tylko że ten kawałek ze swoją bardziej złożoną konstrukcją jako całość kompletnie nie przekonuje i uwagi nie przyciąga. "Jetstream" przyozdobili dość mocnym bitem, który może finezją nie grzeszy, ale przynajmniej daje nadzieję na nowe. Najlepiej wypada niemal funkowy "Compulsion", ale znów nie dla tych, którzy liczą na melodie, bo nie można tego nazwać świetną piosenką - kawałek zabija przede wszystkim rytmiką.

"Kingdom of Rust" może spodobać się słuchaczom nieświadomym dotychczasowego dorobku Doves, pozostałym powinien przynajmniej dać do myślenia. Dla mnie jest obrazem kapeli, która się kompletnie wypstrykała z pomysłów i nie potrafi dziś zaoferować nic, czego byśmy o niej wcześniej nie wiedzieli. Trochę to jednak smutne.

2 komentarze:

Mariusz Herma pisze...

Najbardziej zaskakujące, szczególnie w kontekście "KoR", są przydomki nadawane Doves: od 'indie' po 'prog'.

Z oceną w pełni się zgadzam.

Maciek te pisze...

Na tej płycie Doves brzmią jak staruchy, które rozpoczęły rozpaczliwe uganianie się za młódkami, ale wiedzą, że nie są w stanie ich dogonić.