wtorek, 9 września 2008

Coldplay

Coldplay - "Viva La Vida or Death And All His Friends"
6.1/10

W blasku sławy i chwały, trzy lata po wydaniu "X&Y", powraca Coldplay - najlepiej sprzedająca się kapela w czasach internetowej rewolucji, wolnego dostępu do muzyki i powolnego upadku przemysłu muzycznego. Veni, Vidi... Vici???

Wrażenie nr 1: promocyjne migawki z Youtube, reklama płyty i urywki pierwszego video - "Violent Hill". Krótka refleksja - chłopaki w łachmanach biją w bembenki, pozują na alternatywę, kanadyjskich wieśniaczków w klimacie Arcade Fire. Wiedzą, że teraz tak trzeba.

Wrażenie nr 2: wywiady, artykuły promocyjne i całe to zamieszanie związane z nową płytą. Olśnienie: a więc o to chodzi!? A więc nie wieśniaczki i pozerka na alternatywny folk, chodzi o ideologię dorobioną do "Viva La Vida"! Chodzi o to, że panowie chcieli rewolucji w sensie dosłownym (okładka, imydż) i przenośnym (nowy matriał). Chcieli koniecznie zerwać z wizerunkiem jednowymiarowych chłopców od smutnych piosenek chwytających za serce zarówno piękne studentki jak i ich matki. Chcieli stworzyć wrażenie zespołu poszukującego, zespołu z ambicjami; albo inaczej - nie chcieli mieć przejebane u krytyków.

Wrażenie nr 3: odsłuch płyty. Cała ta gadka o rewolucji to zwykły wkręt, zatrudnienie Briana Eno (jak widać) nie wystarczy do stworzenia dzieła przełomowego. Inaczej - nie jesteś w stanie stworzyć płyty, która pchnie muzykę rozrywkową do przodu, jeśli masz takie parcie do ciągłego bycia na szczycie (przynajmniej Coldplay nie potrafi).

Gorzki wstęp - przyznaję - trochę na ostudzenie milionów fanów gotowych pociąć się za loczki Chrisa Martina. Ale Coldplay tak naprawdę jest ok., zarówno zespół jak i jego muza budzi moją sympatię. Był czas gdy chętnie przybiłbym im piątaka za zajebisty, szczery i prosty, acz urokliwy i przejmujący debiut w postaci "Parachutes". Cóż winny zespół, że w co drugiej recenzji stara się go wepchnąć w ramy "nowego U2" (nie mówię o muzyce - choć tutaj podobieństw też sporo ostatnio - ale o poszukiwaniu stadionowych herosów i tworzeniu nowych popowych legend).

Nowy album, ze swym przestrzennym brzmieniem, za które odpowiada m.in. Eno (wszyscy wiemy kim jest ten miły starszy pan i jakie ma zasługi? Wiemy prawda?!!) jest antytezą przesłodzonego i jednowymiarowego "X&Y". "Wielki Elektronik" nie jest w stanie wyprzeć się faktu, że produkował U2 (intro w postaci "Life in Technicolor", gitarowe, rozlane tło "Strawberry Swing"), ale w żadnym momencie nie wymusza na chłopakach tak drastycznych zmian, by wyzbyli się swojego stylu (pozostawiam na zadanie domowe kwestię: "czy to dobrze czy źle?").

Jest delikatna chęć ucieczki od tradycyjej piosenki w postaci choćby najlepszego w zestawie - "42", ich próba stworzenia własnego "Paranoid Android" (nie tylko w sensie konstrukcyjnym, ale i dosłowym - gitarowe wejście na poziomie 1:49), jest też dawka bardziej surowego, gitarowego grania (singlowy "Violent Hill") lub uzyskania surowości innymi środkami (wyklaskany, naprawdę poruszający "Lost!"). W takich właśnie utworach Coldplay A.D. 2008 brzmi najbardziej przekonująco. Nie razi nawet bogata i sterylna orkiestracja w udanym, tytułowym "Viva La Vida". To wszystko nie znaczy, że nie ma kilku momentów nijakich, jak kompletnie pozbawiony jaj i melodii - "Yes", czy trochę za bardzo rozlazłe zakończenie w postaci "Death And All His Friends", jednak jako całość ten album się po prostu broni.

Właściwie Coldplay pozostaje zespołem, przy słuchaniu którego ciśnie się na usta tylko jedno określenie - "sympatyczny". Kolesie są sympatyczni, nagrywają sympatyczne płyty z sympatycznymi melodiami i generalnie wszystko byłoby sympatyczne, gdyby nie to całe pieprzenie o artystycznej rewolucji, porównania do wydarzeń na miarę "Achtung Baby" czy "Kid A". Po co im to? Od takich rzeczy są inni - wielcy. A Coldplay niech będzie Coldplayem; jeśli zachowają formę z "Viva La Vida" to stadiony i tak mają zapełnione.


12 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Moim zdaniem, choć to płyta dobra- to jednak w pełni oddająca kunszt Briana Eno. Słuchając jej, człowiek zaczyna sie zastanawiać z czym przychodził do studia Bono z kolegami..a co robił z tym Eno. Ewidetnie słychać te same schematy i patenty poczynając od gitar a'la Edge, kończąc na liniach wokalnych rodem z Bono'anzy;)
Płyta sie podoba - hołd dla producenta.
p.s. Dorzuce jeszce taki mały szczegół który jednak boli. Z kategorii JAK ZROBIĆ ŻEBY SIE NIE NAROBIĆ:
http://pl.youtube.com/watch?v=eUhFLiw6h6s&feature=related
i jeszcze jeden mniej perfidny a jednak:
http://pl.youtube.com/watch?v=1ofFw9DKu_I&feature=related
POZDRO:)

pszemcio pisze...

nie do końca się zgadzam, tzn. w dzisiejszych czasch taka produkcja nie jest ani rewolucyjna ani specjalnie odkrywcza. taki odbiór wynika pewnie z kontekstu, z faktu ze Eno produkował rzeczy które były dla muzyki (w duzym stopniu ze względu na produkcje) kamieniami milowymi (jak "remain in light" - talking heads albo "low" bowiego, że juz nie wspomne o jego pionierstwie jesli chodzi o ambient. w tym kontekscie viva la vida jest bardzo zachowawcza, moze takie było załozenie, ale tak jak pisał ostatnio w pulpie Dejnarowicz trochę zaprzepascili szansę na stworzeneie albumu (od)ważnego. co nie zmienia faktu , że produkcja jest jakąś tam mocną stroną całosci.

Anonimowy pisze...

hmm...tylko jest mała różnica bo nie mówimy tu o debiutanckiej płycie, tylko o płycie zespołu który był rozpoznawalny z własnego stylu. A ta płyta to płyta brian Eno & Coldplay.
A tutaj mamy doczynienia ze świadomym wykorzystaniem środków muzycznych sprawdzonych na U2, które w największym stopniu przyczyniły sie do sukcesów tego zespołu..
p.s. po co wymyślać coś oryginalnego czego ludzie nie skumają jak można iść po bandzie i grać w sposób sprawdzony przy który sobie można potupać nóżką:)

Anonimowy pisze...

Podsumowując..robienie płyty w ten sposób by podobała sie społeczeństwu od lat 1-100 jest dla mnie szmirą.
Ta produkcja jest produkcją nastawioną na $$.

Anonimowy pisze...

Coś w stylu hoolywodzkich wyciskaczy łez- choć zrobione dobrze i popłakać sie można to nie dobrze wprost gdyby myśleć trzeba.
p.s
sory że w tylu częściach;d

pszemcio pisze...

1.no to się pogubiłem

ty: podoba mi się płyta - hołd dla producenta
ja: no tak ale trochę zachowawcza- jak na takiego producenta
ty: szmira dla mas

nie widzę logiki

2. co do tworzenia dla mas - coldplay tylko na debiucie pokazał jakąś surowość i kameralność, kolejne krążki dążyły właśnie do jakiejś tam muzyki środka o zmiękczonym brzmieniu, która w efekcie zrobiła z nich (po x&y) stadionową megagwiazdę. więc nie rozumiem czemu się akurat teraz oburzasz, gdy Viva la vida jest może nie super odkrywczą, ale jednak jakąś próbą poszerzenia horyzontów

Anonimowy pisze...

fakt nie zrozumiałeś mnie..
1.szmirą jest robienie rzeczy pod publiczność- ten kto potrafi to dobrze, wie jak zrobić by sie podobało..
To jak z disco polo przy którym sie ludzie bawią najlepiej na imprezach
2.Czy zachowawczym jest wyprodukować cos tak że każdy, nawet niewtajemniczony, wie od razu że to brzmi jak U2
3. Podoba mi sie bo jest dobrze wyprodukowane (czyli cały czas krążymy wokół Eno)- nigdzie nie napisałem że podoba mi sie to co zrobił na tej płycie coldplay!
4. Artystycznie płyta żadna- pod względem produkcyjnym bardzo dobra.

pszemcio pisze...

>>fakt nie zrozumiałeś mnie..
przepraszam

>1.szmirą jest robienie rzeczy pod >publiczność- ten kto potrafi to >dobrze, wie jak zrobić by sie >podobało..
>To jak z disco polo przy którym >sie ludzie bawią najlepiej na >imprezach

- no tak trzeba robic tak żeby sie nie podobało :/
- troche niekonsekwentny jesteś bo pamietam twoje zachwyty nad kawałkami z x&y - płyty duzo bardziej nastanowionej na masówkę niz viva la vida

>2.Czy zachowawczym jest ?>wyprodukować cos tak że każdy, >nawet niewtajemniczony, wie od >razu że to brzmi jak U2?

no po części tak, a jeszze bardziej zachwawczy jest fakt że sie ma w studiu jednego z najwybitniejszych innowatorów muzyki rozrywkowej i się nagrywa mało odkrywczy album. zreszta z tym zachowawczym to nie jest tez jakis straszny grzech, nie wszyscy są od rewolucji. szkoda tylko że coldplay na każdym kroku chce nam tą rewolucje wmówić

>3. Podoba mi sie bo jest dobrze >wyprodukowane (czyli cały czas >krążymy wokół Eno)- nigdzie nie >napisałem że podoba mi sie to co >zrobił na tej płycie coldplay!

płyta wyszła pod szyldem coldplay a nie coldplay & eno. nigdy nie wiesz gdzie wpłyt tego gościa sie kończy gdzie zaczyna. eno jest tylko jednym z wspólproducentów (kilku). podoba ci sie to co zrobił eno po czym szmirą nazywasz schematy z u2. no własnie za brzmienie pod u2 jest odpowiedzialny Eno

4. Artystycznie płyta żadna- pod względem produkcyjnym bardzo dobra.

no przeciez prodkcje pod masy (patenty u2) krytykujesz (!!!)

faktycznie sie chyba nie rozumiemy. z mojej strony koniec tematu
pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Skoczek chyba czytasz pomiędzy wierszami.

1. Na X&Y Coldplay jest jeszcze Coldplayem i jeśli twierdzisz ze jest on stadionowy to w porównaniu do Viva chyba nawet na boisko KS Piast by nie starczył..
Szmirą jest podejście w stylu, zatrudnimy Eno i zrobi nam płyte jak U2..najpierw pomysł na Eno później pomysł na utwór..sorry skoczek
3. Nigdzie szmirą nie nazwałem U2 i tego jak grali.
"A tutaj mamy doczynienia ze świadomym wykorzystaniem środków muzycznych sprawdzonych na U2, które w największym stopniu przyczyniły sie do sukcesów tego zespołu.."
Po co jednak prosić pana rzeby zrobił ich tak samo?

Wizyta w studiu przy jakiejkolwiek rejestracji daje pogląd na wpływ realizatora.

W moich odpowiedziach nie znajdziesz że Eno i U2 to szmira:))

p.s. zaskoczyłeś mnie tą recenzją, bo przyzwyczaiłeś mnie właśnie do besztania wszelako stadionowych gniotów, tworów nie natchnionych artystów a "wygrywaczy" ku zabawie tłumu.
Przyzwyczaiłeś mnie do uznania dla muzyki z przekazem i klimatem..a tu pozitiv dla takiej płyty:))
hmm..Bon Jovi, Van Halen i Toto:):)
Pozdro;)

pszemcio pisze...

to ja juz nie o coldplayu ( jak napisałem kończe ten temat bo się na tym polu chyba troche mijamy - pogadamy przy piwie)

ale musze sie odnieśc do tego:

>p.s. zaskoczyłeś mnie tą >recenzją, bo przyzwyczaiłeś mnie >właśnie do besztania wszelako >stadionowych gniotów, tworów nie >natchnionych artystów >a "wygrywaczy" ku zabawie tłumu.
>Przyzwyczaiłeś mnie do uznania >dla muzyki z przekazem i >klimatem..a tu pozitiv dla takiej płyty:))
hmm..Bon Jovi, Van Halen i Toto:):)

nigdy nie klasyfikowałem muzy miarą jej popularności, a tym co reprezentuje (oczywiscie subiektywny odbiór). w tym kontekscie na pewno bon jovi czy toto to dla mnie siara nie do strawienia, ale jednocześnie myślę że mam w swojej dyskografii sporo płyt, które można okreslic jako stadionowe i nie widzę w tym problemu. szczególnie ze zyjemy w czasach gdy gwiazdy pop (choćby justin czy nelly furtado) wykazują więcej inwencji niż nie jedna indie sezonowa gwiazdka. więc jakby nie w tym rzecz

Anonimowy pisze...

1. zajebista płyta- określenie sympatyczna dobrze ją określa..
2. bez 2 zdań brzmi jak U2
3. eno jest tyranem a Oni go słuchają bo wiedzą że to daje $$

reasumując - wszyscy zadowoleni.

do czego to doszło - zgadzam się ze Skoczkiem...
z orgiaszem jednak też.
przy piwie? das is gut idea

Anonimowy pisze...

Ciekawie sobie posluchac 'Life in technicolor' (od 2/3 utworu )i porownac sobie z 'I still haven't found what I'm looking for' albo 'Whisper' z 'Love and peace or else'