niedziela, 2 listopada 2008

oasis

Oasis - "Dig Out Your Soul"
5.9/10

Łatwo znęcać się nad Oasis. Bez względu na to czy weźmiemy pod uwagę argumenty sensowne (zerowy rozwój, totalna zżynka z klasyków) czy bardziej efekciarskie (utrwalanie mitu rockowych prostaczków, prymitywizm), nie sposób zaprzeczyć banalnej prawdzie - Oasis mają nosa do tworzenia fajnych piosenek.

To swoisty fenomen, my tu wszyscy odbieramy braci Gallagherów jako melodię przeszłości, autorów dwóch klasyków lat 90-tych, którzy gdzieś tam utknęli we wzorowanej na późnych Beatlesach i Stonesach stylistyce podrasowanej ścianą dźwięku (choć do radykalizmu w stylu "Psychocandy" droga daleka). Tymczasem każdy album Oasis jest na Wyspach nadal murowanym kandydatem do podium (przypomnijmy: z 7 wydanych krążków każdy osiągnął szczyt UK Charts!!!). Tak, Angole Oasis wielbią, a sam zespół działa już na zasadzie symbolu brytyjskiego ducha jak Stone Roses, The Smiths czy - żeby jednak w tym kontekscie Wielkiej Czwórki nie przywoływać - The Kinks. Czy ci się to podoba czy nie, nie uświadczysz w ostatnich latach drugiej kapeli, która dostarczyłaby nam taką ilość pierwszorzędnych singli. Dowód?


A to wszystko przy zmianach zaledwie kosmetycznych. Po przepaśnych latach mistrzowskiego songwritingu "Definitely Maybe" i "What's the Story", przyszedł czas na "Be Here Now"- uchodzący za cezurę wyznaczającą koniec złotej ery Brit Popu. Po próbie nieco ambitniejszego i całkiem udanego odświeżenia konwencji delikatną psychodeliczną aurą "Standing On The Shoulders Of Giants" i świadectwie artystycznego upadku w postaci "Heathen Chemistry", nastąpiło rasowe i surowe odrodzenie - "Dont Believe The Truth". W 2008 dostajemy "Dig Out Your Soul" - całkiem znośny dowód na potwierdzenie tezy, że Gallagherowie, będąc w tej chwili zaledwie sprawnymi rzemieślnikami, tworzą płyty, których słucha się po prostu dobrze.

I znowu o radykalnych zmianach nie ma mowy, jeśli już to raczej przesunięcie akcentów. W warstwie brzmieniowej nawiązanie do gęstszego "Be Here Now" plus niezłe melodie, tylko nieznacznie ustępujące tym z "Don't Believe the Truth". Co jeszcze? Być może nieuświadomiony, ale chyba dość widoczny wpływ Doves - przede wszystkim klawisze w "The Turnig" czy przetworzony wokal na tle miarowej rytmiki w "High Horse Lady."


Większość materiału udowadnia, że o muzycznej emeryturze panowie jeszcze nie myślą. "Bag It Up", "Waiting for the Rapture" czy "The Shock of the Lighting" brzmią całkiem masywnie (nowy perkusista nadal błyszczy), że nie wspomnę o "The Nature of Reality", który ma coś z klimatu Zeppelinowego bluesa (choć nie wiem czy akurat w tej roli chcę ich widzieć). Po przeciwnej stronie mamy wyraźne nawiązanie do psychodelii The Verve w postaci "To Be Where There's Life", absolutnie fantastycznną melodię "Falling Down" (znowu klawisze od Doves) czy nawiązujący do ich wczesnych pościelówek "Im Outta Time" - gdzie wpływ Lennona jest wręcz namacalny...

Tak więc wrócili w całkiem przyzwoitej formie, choć bez fajerwerków na miarę początków kariery (no ale chyba się nikt nie łudził). Właściwie wszystkie prawidła rządzące dzisiejszym "szołbiznesem" sugerują, że ten zespół gdzieś tak od 6 lat nie ma prawa bytu. A jednak istnieje, trzyma się dobrze, ma najlepszą okładkę w swojej dyskografii i wciąż uszczęśliwia rzesze ryżych, pyzatych Anglików - to jednak nie byle co.

Brak komentarzy: