wtorek, 14 października 2008

Animal Collective - 13.10.2008, Katowice, Hipnoza

To musiał być wyjątkowy wieczór. Sorry, wiem że to infantylne i takie strasznie nieprofesjonalne, że się nie mieści w paradygmacie sceptycznej obserwacji, ale chrzanić pozę chłodnego skurwiela, co szuka dziur w całym i stojąc z boku prycha na tańczącą gawiedź z wysokiego pułapu własnego, przerośniętego EGO. Nie pojechałem tam analizować, pojechałem tam jako głodny wielkich doznań masochista. Pojechałem na biczowanie dżwiękiem, gdyż pojechałem - proszę ja Was - na ten koncert jako fan.

Ten patetyczny wstęp to oczywiście zgrywa, ale coś w tym jest. Gdy widziałem setlistę z Warszawskiego występu pomyślalem: nieźle, ale jak fatalnie, że nie grają nic ze "Spirit they're gone, Spirit they've vanished". Jak mógłby zabrzmieć w Hipnozie ten bajkowy klimat nie śmiem sobie wyobrazić, no ale jest świenie przyjęty, zeszłoroczny "Strawberry Jam", mamy też zapowiedź nowej płyty, więc na bok życzenia...

No i zaczęło się, a mi szcznurówki dęba stanęły, bo rozpoczęli od... "Chocolate Girl"!!! I chyba nie tylko ja w tej chwili byłem święcie przekonany, że Bóg jest Ślązakiem. Jeśli miałbym z debiutu wybrać ten jeden jedyny, to właśnie czekoladę. Pięknie zaczęli, bo ta senna i psychodelliczna bajka wciągnęła nas na ponad 10 minut i była wymarzonym openerem.

Koncert zdominował materiał z nadchodzącej, nowej płyty. Wrażenia? Wydaje się, że nowojorczycy pójdą bardziej w elektronikę i w materiał trudniejszy niż ostatnie dokonania, choć przy okazji niesamowicie wciągający (czyżby wnioski z przyjęcia zeszłorocznego "Person Pitch"? Jak powiedział - nie bez ironii - pan ze stoiska z płytami: "this is the best selling record of Animal Collective"). Chociaż mogę się mylić, bo ten koncert rządził się swoimi, hipnotycznymi i intensywnymi prawami.

"Fireworks" i "Peacebone" ze "Strawberry Jam" ujawniły swój nieprzeciętny impowizacyjny potencjał, stąd ich zakręcone, długaśne wersje. Szczególnie ten długi z charakterystycznym perkusyjnym motywem, pokazał na co stać Misia Pandę i dlaczego bez niego ten zespół nie miałby sensu. Zresztą wybrzmiał też "Comfy In Nautica" z jego zeszłorocznej solówki - szacun.

Wrażenie, jakie panowie robią na scenie jest ogromne. Panda Bear i Geologist za konsoletami, w środku Avey Tare z gitarą, przerywający rozlane i harmonijne partie wokalne skrzeczącymi wrzaskami, albo wydobywający z siebie niemal rytualne , rytmiczne okrzyki - czemu towarzyszył odpowiedni taniec. Z kolei Panda Bear to taki niepozorny wychudzony chłopczyna z sąsiedztwa w rozciągniętej koszulce. Kapitalnie lawirował między śpiewem, elektronicznymi zabawkami, a masakrowaniem (dosłownie) perkusji. Generalnie - nieśmiali, skromni (przynajmniej na scenie) i mili chłopcy, którzy są w stanie tak przeorać twój mózg, że nigdy już nie będziesz tym samym człowiekiem.

Jak widać słaba pozycja dolara czyni cuda na rodzimym podwórku. To będzie fantastyczna jesień w kraju-raju. Już niedługo koncerty kolejnych amerykańskich legend: Low, Lambchop i Mercury Rev, a na deser brytyjski I am Kloot. Zacieram małe, pulchne, pszemciowe łapki i wracam do nagrań kosmitów z Animal Collective.

PS. Nie znalazłem w necie satysfakcjonujących (jakościowo) fragmentów katowickiego występu, więc musi wystarczyć urywek tegorocznej Coachelli. W ten właśnie sposób zaczęli:

Brak komentarzy: