-
Miało tu żadnych podsumowań nie być, bo w ostatnich latach listy wszelakie są jak sezon świąteczny z zakupami od października, kolędami w listopadzie i malowanym disneyowską kreską przerośniętym krasnalem co przez komin wrzuca prezenty. Każdy szanujący się blogger rzuca swoje podsumowanie już w połowie grudnia, sypiąc jak z rękawa conajmniej setką tytułów, zapewniając że w każdy wgryzł się z wystarczającą starannością, by ocenić, ustawić w odpowiedniej kolejności i wyrokować. Również każdy ważny portal muzyczny wywalił lub wywali karty na stół już niebawem.
W tym sensie to co poniżej, żadnym podsumowaniem nie jest. Ograniczyłem się do 10 tytułów. Kolejność na dzisiaj jaka jest każdy widzi, ale wiadomo jak to z muzyką bywa... Po prostu nie chciałbym żeby któreś z poniższych wydawnictw zaginęło w stosach albumów, jakie co roku wypuszczane są w eter. Tę dyszkę mogę z czystym sumieniem polecić i powiedzieć "o to mi właśnie chodzi".
Ta lista niekoniecznie pokrywa się z moimi ocenami poszczególnych płyt w blogowych recenzjach. Po pierwsze - z upływem czasu niektóre oceny (choć tylko nieznacznie) należałoby zweryfikować, po drugie - nad czysto obiektywnymi przesłankami często górę biorą osobiste preferencje, emocje i tym podobne bzdurki, które stanowią o ułomności (a może zaletach?) tego typu zestawień.
Nie ma co przedłużać:
10. Beach House - "Devotion" - Beach House niczym na drugim albumie nie zaskoczyli. To nadal jest zespół, kóry tak bardzo kojarzy się z kręgami wykonawców 4AD, nadal snujący swoje opowieści w sennej dream popowej atmosferze świeżej i wykrochmalonej pościeli. Mniej tu zapamiętywalnych melodii niż na debiucie, ale fantastycznie nadrabiają klimatem. No i wyjątek od tej zasady - "Gila" - jedna z piosenek roku.
09. Brendan Canning - "Something for all of us" - Canning solo, podobnie jak wcześniej Kevin Drew, prezentuje udane rozwinięcie wątków znanych z albumów Broken Social Scene i to chyba starcza za całą rekomendację. Nadal świeże.
08. Mercury Rev - "Snowflake midnight" - trochę bez echa przeszedł ten album, który w istocie jest najtrudniejszym dziełkiem amerykanów od lat. Jest też zdecydowanym powrotem do świetnej formy, choć zbudowanym przy pomocy nieco innych środków wyrazu. Dajcie tej płycie kolejną szansę, koniecznie.
07. Destroyer - "Trouble with dreams" - to strasznie banalne stwierdzenie, ale wydaje się, że Dan Bejar naprawdę nigdy nie zawodzi. "Trouble in dreams" to dawka trudniejszych i bardziej rozbudowanych kompozycji niż na uznanym "Destroyer's Rubies", ale wystarczy dać się ponieść nieskoordynowanemu z muzyką wokalowi, który na spółkę z organowymi i gitarowymi zagrywkami tworzy tak cholernie oryginalną i "piękną inaczej" całość, by przy tym odlecieć. Ja wymiękam.
06. TV On The Radio - "Dear science" - robi się powoli święta krowa z tego zespołu. Paradoksalnie, bo "Dear science" intryguje mniej niż poprzedniczki, ale cóż ja tam wiem skoro świat w tej chwili na kolana przed nimi pada. Dobre, bardzo dobre, ale świadomość że potrafią lepiej blokuje im drogę na podium.
05. Fleet Foxes - "Fleet Foxes" - niczym grupy wokalne lat 60, Fleet Foxes zachwycają harmoniami i melodiami. Stworzyli równy materiał z kilkoma perełkami, z których prym wiedzie przepiękny "White winter hymnal"- najprawdopodobniej piosenka roku. Mieli trochę szczęścia i bardzo dobrą prasę. Starczyło by mianować ich sensacją ostatnich dwunastu miesięcy. Z tą opinią, ku mojemu zdziwieniu, zgadzam się w pełni.
04. Bon Iver - "For Emma" - trochę tak z niczego zrobił nam się songwriter roku. Właściwie nie do końca tego roku (ale podobnie jak większość trzymam się daty wznowienia płyty przez 4AD) i nie do końca znikąd (wcześniejsza próba z grupą DeYarmond Edison). Płyta bez słabych punktów. Nie polecam odsłuchu w towarzystwie kobiet, żeby się czasem niespodziewanie nie rozkleić.
03. Ruby Suns - "Sea Lion" - się wydawało, że przed nimi chwała i sława, bo przecież na takie psychodelliczne afro warto się stylizować ostatnimi czasy. Mimo hajpu pitchforka Ruby Suns nie bryluje na szczytach podsumowań rocznych - nie pytajcie mnie dlaczego. Ten album powala. Jest plemiennie, wystarczająco dziwnie i intrygująco. Podobnie jak w przypadku debiutu Bon Iver - dziewicze wydanie już w 2007, ale to właściwe (SUB POP) na początku 2008.
02. The Week That Was - "The week that was" - to jest muzyka wyprowadzana z jakichś tajemniczych matematycznych wzorów. Melodyjna, a przecież tak rytmicznie pokopana, że na szersze wody raczej nie wypłynie. Jest mniej przystępnie niż na albumach Field Music (to właściwie poboczny projekt Petera Brewisa, muzyka Field Music oraz założyciela The Futureheads), są za to mocniejsze hooki. No i produkcja, która daje nadzieję, że w przyszłości i nasze pokolenie doczeka się swojego "Skylarking". Kto wie.
01. No Age - "Nouns" - ja w zasadzie rocznie takich noisowych płyt to tylko śladowe ilości i generalnie "co mnie to". A jednak ten krążek przeorał mi mózgowicę w stopniu wysoce szkodliwym. Krótko, intensywnie, w nawiązaniu do wielkich - od Black Flag przez Sonic Youth i Sebadoh. Wokal żywcem wyjęty z Built to Spill i kapitalna motoryczna jazda rozdzielona drone-ambientowymi wstawkami. 30 krótkich minut składających się na album roku.
7 komentarzy:
Wstyd się przyznać, ale do tej pory nie przesłuchałem tego No Age, a z listami to jest już po przysłowiowych "ptokach".
może po ptokach, ale jak pewnie dobrze wiesz najważniejsze rodzime portale jeszcze się nie ujawniły:)
No age - polecam
ekhmm powinno być skylarking w komentarzu do the week that was ;)
oczywiście:) dzięki za czujność
Ja tam No Age też nie słyszałem. Zaraz nadrobię.
I na szczęście sam nie spisałem ponad setki płyt i nie jestem szanującym się bloggerem ;)
Szkoda, ze The Week That Was w olbrzymiej ilości podsumowań nie istnieje, tym nie mniej milo, ze się tutaj znaleźli :)
ha! do mnie też trafili właściwie rzutem na taśmę. no nie mogłem nie brać ich pod uwagę gdy się okazało że będą na kolejnym off festivalu. to zaiste kapitalny album. ciągle u mnie w odtwarzaczu
Prześlij komentarz