
4.3/10
Blackout Beach - czyli o tym jak bardzo "poboczny" może być projekt poboczny.
Blackout Beach to pomysł Careya Marcera znanego z Frog Eyes i Swan Lake. Przy czym Frog Eyes z ich "Tears of the Valedictorian" mają na mojej półce z płytami miejsce szczególne. Średnio co dwa miesiące rozpatruję kwestię wystawienia jej na allegro, po czym decyduję się na "ostateczny odsłuch" i stwierdzam, że w sumie całkiem, całkiem. Gdy docieram do "Bushels" odczuwam nawet coś na kształ podjarki. W sumie to taka twórczość, która blado wypada gdy się o niej myśli i rozkłada na czynniki pierwsze, ale całkiem nieźle kiedy odpali się przycisk z napisem "play". Frog Eyes stąpają po grząskim gruncie, bujając się między epickimi formami, teatralną i często męczącą manierą wokalisty, lo-fi brzmieniem połączonym z iście epickimi i czasem dość frapującymmi kompozycjami. Trzyma ten album przy życiu wspomniany "Bushels" z prostą, ale robiącą niesamowite wrażenie partią klawiszy, sugerując, że w tej całej melodramatycznej, nadętej i zdrowo pierdolniętej estetyce sens istnieje. Ale czy ja jestem obiektywny skoro nawet powszechnie sponiewierany debiut Swan Lake (Dan Bejar - ten z Destroyera, Spencer Krug - ten z Wolf Parade, Carey Marcer - ten, o którym mowa) zyskała moją przychylność? Chociaż tu pewnie siła osobowości Bejara zadziałała najmocniej.
Blackout Beach zdaje sie zaledwie projektem pobocznym w karierze muzyka, co wnioskuję z długości materiału (około 30 minut), częstotliwości publikowania (drugi album w ciągu 5 lat) i wyczuwalnym klimacie grania głównie dla siebie.
Co oferuje ten krążek? W skrócie - coś w depresyjnych klimatach Woven Hand, ale dla najbardziej zdeklarowanych lo-fi maniaków. Właściwie pozbawiony melodii materiał, sięgający jednocześnie tradycji opowiadania mrocznych historii Toma Waitsa i Nicka Cave'a, choć ten kontekst może zwodzić, bo chory klimat Blackout Beach rodzi się na gruncie zaprzeczania konwencji pieśni nawet tak odjechanych gości jak tu przytaczani, a wspólny paradygmat dla tych artystów, to nieco naciągana na potrzeby różnych tekstów teoria.
To wyzwanie dla tych, którzy nad kompozycje stawiają tzw. klimat, wynikający z dusznej atmosfery nieco chorych wizji rodzących się w głowie autora, którym towarzyszy równie chora artykulacja, odjechane teksty (zdaje się, że świetny materiał szkoleniowy dla przyszłych filologów) i muzyczny minimalizm wzbogacany prymitywną elektoniką. To album wywiedziony z ciemnej strony mocy, gdzie tylko chwilami (przy wsparciu kobiecego wokalu) trafiamy na ślad ballady rodem z twórczości Cave'a (początek "Nineteen, one God one dull star". "Sophia, Donna I was down the river waiting").
Czy jest dobrze? Nie. Nie neguję samej idei odchodzenia od schematów (przeciwnie), ale mam wątpliwości co do sensu przedstawiania dzieła, w których chaos i brak wyraźniejszej koncepcji, powodują uczucie niedosytu i przypadkowości. Ten album trwa niewiele dłużej niż epka, a ciągnie się nieziemsko. Nie przykuwa, a raczej męczy brakiem spójności. Bronią się momenty (opener "Cloud of of evil, gdzie emocje potęgują nakładające się wokale, do odsłuchu poniżej), ale one giną w nijakiej całości, a ich szkicowy charakter nie daje szans na zabłyśnięcie. Chciałbym widzieć w tym jakiś większy sens, doszukać się ukrytego znaczenia i iskierki sygnalizującej coś więcej, ale słyszę jedynie zbiór utworów muzyka, który bardzo chce udowodnić, że jest Artystą. Chciałbym bardzo, naprawdę.
---
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz