niedziela, 1 lutego 2009

Andrew Bird

Andrew Bird - "Noble Beast"
7.4/10

Już w pierwszym miesiącu 2009, raczy nas nowym dziełkiem Andrew Bird – świetny songwriter i utalentowany skrzypek, łączący dwa pozornie nieprzystające światy: nostalgiczny repertuar i na kilometry wyczuwalną radość z grania.

Minęły dwa lata od "Armchair Apocrypha", który podobnie jak jego poprzednik wbił mnie w fotel, a dla samego muzyka był potwierdzeniem statusu, jaki zyskał po wydaniu "Andrew Bird And The Mysterious Production of Eggs". Twórczość Birda zmienia się nieznacznie, a on sam dokonuje raczej przesunięć wewnątrz formuły, jaką sobie od kilku lat wypracował niż drastycznych jej modyfikacji. Odświeżyłem przy okazji "The Swimming Hour", nagraną jeszcze z Bowl of Fire i mi wychodzi, że dawniej artysta mieszał gatunki głównie przez pisanie poszczególnych kawałków w dość odmiennych konwencjach; z kolei trzy ostatnie krążki to zdecydowanie spójniejszy materiał, gdzie wskazywanie źródeł nie jest już tak oczywiste. Andrew ma swoje - rozpoznawalne jak mało kto obecnie - brzmienie, co czyni go jednym z najbardziej charakterystycznych współczesnych (neo folkowych???) pieśniarzy. Amen.

Po "Armchair Apocrypha" wyobrażałem sobie, że twórczość skrzypka pójdzie w jednym z dwóch kierunków, które w niewielkim stopniu (ale wystarczającym, by dać mi do myślenia) zaznaczyły swą obecność na tamtym krążku. Tak więc albo nieco Buckleyowe, romanyczne zawodzenie jak w tytułowym "Armchair" (i w sumie nie chciałbym, bo w takim graniu dawno medale rozdane) albo oparcie kompozycji o brzmienia generowane przez konsoletę, klawisze i perkusję Martina Dosha - co mogło dać efekty fantastyczne o czym świadczą choćby koncertowe wersje „Simple X”.

Ale przewidywania zdały się na nic. "Noble Beast" nie jest albumem, który w najmniejszym stopniu posuwałby twórczość artysty do przodu, jest za to najlżejszym, najbardziej uspokajającym i ulotnym repertuarem w jego karierze. W porównaniu do poprzedniczek jest bardziej akustycznie (wyjątek - grany przy użyciu automatów "Not a robot but a ghost"), brak też mocniejszych skrzypcowych solówek, które w przeszłości bywały niezłym urozmaiceniem tych nagrań. Bird wyciąga ze swego stylu to, co najbardziej przyda mu się do stworzenia materiału nostalgicznego, choć z tak wyczuwalnym w jego utworach dystansem. Jest sporo charakterystycznego gwizdania czy skrzypcowego i gitarowego finger-pickingu. W takim „Masteswarm” gość potrafi zapodać materiał bujający niczym bossanova, a w „Anonanimal” powalić bogatą strukturą nakładanych na siebie ścieżek. Fajnie pokazuje to fragment koncertu zamieszczonego poniżej. Najpierw beztroskie skrzypcowe plumkanie, by w końcu zrobić z tego loopa, potem bardziej konwencjonalne użycie instrumentu – i znowu loop. Do tego śpiew, przygrywka i mamy najlepszy moment albumu.

Powala końcówka, szczególnie "The Privateers" z przepiękną linią wokalną. W ogóle – jak zwykle – zachwyca brzmienie, podejście do instrumentów, wyczuwalny szacunek do słuchacza. Bird to taki "dżentelmen" i "równiacha" jednocześnie i to słychać z każdym albumem coraz bardziej. Nawet jeśli "Noble Beast" jest kompozycyjnie oczko niżej od dwóch poprzedniczek, a nazwisko Andrzeja po przetłumaczeniu na polski wywołuje rumieńce na twarzach nastolatek - nie sposób ukryć faktu, że równa forma, jaką prezentuje od lat, zaczyna powoli przerażać. W tym kontekście tytuł „Szlachetna Bestia” wydaje się całkiem adekwatny.

2 komentarze:

night pisze...

a słuchałeś może ubiegłorocznego Chada VanGaalena? myślę że jako fan singerstwa songwriterstwa i twórczości Andrzeja Ptaka mógłby Ci przypaść do gustu.

ps:w "Noble Beast" póki co się wsłuchuję, jest dobrze ale mogłoby być lepiej, zobaczymy jak będzie dalej. pozdro.

pszemcio pisze...

Chada nie słuchałem i przyznaję, że w ogóle nie znam twórczości. Sprawdzę. Dzięki