
5.4/10
Być niezdecydowanym co do płci wielkoludem z nadwagą, tragiczno-kabaretowym repertuarem, niezykle sugestywną wokalną manierą i znajomościami wśród największych sław. Nazywać się Antony i wydać trzeci album długogrający - yeah, cool!
Się śmieję, ale bycie Antonym faktycznie stało się "czymś". Błogosławieństwo samego Lou Reeda, znajomość z Boyem Georgem, Bjork czy Cocorosie, milonowa sprzedaż "I Am a Bird Now", zachwyty prasy, setki licealistek zapłakanych nad losem transseksualisty, który najwyraźniej trochę się pogubił. Łzy studentek polonistyki podczas występu na Malcie w 2006 (hallo! tam był też taki inny zespół ze zwierzątkami w nazwie! hallo!!! podobno znany). A do tego poparcie wszelkich możliwych mediów i miano rzecznika "dziwnych". No bosko. Czy byłem jedynym, który miał tego dość, a na widok grubaska zakrywał twarz dłońmi krzycząc - "o litość proszę"?!
I to nie jest jakiś ohydny diss z mojej strony, przekora z potrzeby oryginalności. "I Am a Bird Now" to album z songwritingiem może nawet najlepszym w tej dekadzie, ale tego artystę zabija otoczka. Niszczy go kontekst płaczących na Malcie (wiecie o czym mówię?), niszczy go jego własna nadwrażliwość, którą słychać w tych utworach aż za bardzo - na granicy śmieszności, na granicy dobrego smaku. Niszczy go maniera śpiewania, która może robić wrażenie tylko wtedy gdy jest jednorazowa i wtedy może wstrząsnąć, ale nie wyobrażam sobie siódmej płyty w tym klimacie, no nie dałbym rady. Taki artysta powinien mieć zakaz wydawania więcej niż jednego krążka (no dobra - dwóch, bo "Jestem teraz ptaszkiem" nie był debiutem). A potem nie wiem - może malarstwo albo jakaś kwiaciarnia w Paryżu? Cholera, przecież w tylu sytuacjach można szlachetnie cierpieć - nie trzeba koniecznie śpiewać.
"The Crying Light" to wydarzenie, w którego nagraniu pomagały kompozytorskie sławy, teldysk zrobili sami bracia Wachowscy (tak! Ci Wachowscy), a inspirowała Bjork. No pięknie, gdyby ten rozmach był współmierny do zawartych tu utworów, mielibyśmy płytę stulecia.
A jest niestety inaczej, Antek się rozmiena na drobne. Odchodząc od porażających melodii i introwertycznych zmagań z własną sexualnością udał się w kierunku szlifowania brzmienia i duchowej integrancji z matką naturą - ot taki nieco panteistyczny koncept, banalny dosyć. Z tymi melodiami najsłabiej, bo obok faktycznie nieprzeciętnych "Epilepsy is dancing", "Kiss my name" i "Aeon", to bida i posucha. A już wokalnych łamańców w stylu "Dust and water" nawet wrogowi nie polecę, choć - przyznaję - trochę się uśmiałem, tylko że w zamierzeniu to raczej pieśń tragiczna była. Gość (gość?) ratuje się (a raczej jego ratują) brzmieniem, bo ten materiał brzmi pięknie. Nie pamiętam kiedy ostatnio doznałem czegoś równie dziwnego. Słabe piosenki zagrane tak ślicznie, że ciary przechodzą. Siła tkwi w niuansach. To minimalistyczna płyta, choć - paradoksalnie - bogata w dźwięki wiolonczeli, skrzypiec, fortepianu (to akurat oczywistość) czy dęciaków (oj cudnie w "Epilepsy is dancing"). Czemu minimalizm? Bo to wszystko porozrzucane po kompozycjach, zaledwie muskające słuchacza, nie atakujące nadmiarem i przepychem. To raczej we mgle Antonego chodzenie na bosaka, po zroszonej trawie i ze łzami w oczach, gdy planeta ginie - wiem, wiem, no co ja mogę, że to takie.
Szkoda, że to wszystko mariuchne. Zawiedzionym dedykuję koszulkę z wielkim napisem "Trudno", którą dostałem od Kasi na gwiazdkę (podobno idealnie odzwierciedla mój charakter). Koszulka jest zielona (ekologiczna) - to i Antek się ucieszy.
8 komentarzy:
Eno. Po pierwsze primo, to nie transwestyta. Transseksualista, a już najlepiej osobnik spod znaku transgender.
Po drugie primo, po kiego czepiać się wyglądu. Rozumiem, że maniera drażni, że licealistki zapłakane denerwują (choć czy to Antka wina?)...
Jasne, kumam że taką hiperbolę tworzysz, ale mi zgrzyta.
Zgadzam się co do wskazanych "nieprzeciętnych", ale całą resztę i tak oceniam dobrze. To inny w sensie emocji album od poprzednich - mniej po bandzie i mnie tym kupił.
transwestyta, transcośtam - ok, wierzę, nawet poprawię, ale dla mnie to jakby drugorzędna sprawa.
po drugie - z tym wyglądem to bez przesady, to raczej z sympatią a nie spojrzeniem z góry. raczej opisowo a nie jakies tam dyskryminacje. ja nie z tych. ale rozumiem, że fani Antonego przewrażliwieni są;)
co do fanów własnie - płakanie na malcie to nie wina artyty, to może raczej zasługa, ale tego dosłownie sie nie odbiera. "płakanie na malcie" to juz do rangi symbolu urasta. to własnie ta trochę niezdrowa otoczka, o której piszę
No tak, ale może teraz czas zabrać się za Beatlesów i Beach Boysów, za którymi nie licealistki, ale nawet przedszkole płakało?
Mariusz, cóż mogę napisać - zbyt dosłownie odebrałeś ten tekst
Albo Ty zbyt dosłownie odpowiedź: mam wrażenie, że oceniasz kontekst, a nie samą muzykę. Też ważny, ale za kilka lat będzie kompletnie nieistotny (kontekst płyt z początku wieku nie ma już znaczenia dla nowopoznających).
pozdr!
tak, oceniam kontekst bo jest ważny i głównie dlatego, że Antonemu w tym przypadku bardzo szkodzi. Przywołanie histerycznych reakcji na artystów lat 60 nie jest ok właśnie ze względu na kontekst. Na fakt, że to były poczatki pop kultury, że to szło w parze z ogólnymi zmianami kultury zachodniej, mentalności i moralności. To był szok, a te kapele zmieniały świat (dosłownie). To byli goscie z innej planety i taka histeria wtedy była czymś naturalnym.
Ale muzykę też wyrażnie określiłem i dla mnie jest ona w tym wszystkim rozczarowaniem największym. Wiadomo, że głównie przez to że "I am a bird now" była taka zajebista i siłą rzeczy porównuję. No ale cóż
pzdrv
zgadzam się, płyta nie porywa
Mnie płyta się podoba. "Kiss My Name" najbardziej...
Prześlij komentarz