poniedziałek, 19 stycznia 2009

Blablabla...

-

W epoce wolnej kultury, oplatających nas sieci informacji i nadmiaru możliwości, poznawanie nowej muzyki nie musi być czymś ekscytującym. Czekanie na nowe wydawnictwa nie wiąże sie już z wyprawą do sklepu, w którym "nie wiadomo czy już doszło" i "nie wiadomo w jakiej cenie". Nie ma podjarki wynikającej z samego czekania, bo wydawnictwa ktoś nie wiadomo czemu puszcza w eter na długo przed premierą. Masz na coś ochotę? "Klik" i masz to ze sklepu internetowego w formie mp3. Nie chcesz za to płacić? "Klik" i pobierasz nielegalnie. Chcesz na płycie i z książeczką? "Klik" i twój ulubiony sklep sprowadzi Ci najbardziej wydumany album choćby z Azji. Czy jest lepiej? Nie wiem. Na pewno inaczej.

W gąszczczu możliwości i wyborów można się łatwo pogubić, można się zatracić w poszukiwaniach. Ilość nie przekłada się na jakość. Początek roku 2009, to okres gdy "słuchający" wycinek populacji z niecierpliwością tupta nóżkami, mocząc się na samą myśl o nowych albumach Animal Collective, Franz Ferdinand czy Antony and the Johnsons, które albo już wyszły albo tuż, tuż. Ja łapię się na tym, że wyjątkowo nie wyczekuję. Zmienia się otoczka związana z percepcją. Nie wypatruję płyt ulubionych wykonawców - wypatruję dobrych płyt w ogóle.

"Marność nad marnościami i wszystko marność". Być może element zaskoczenia jest tym co sprawia, że znudzenie nadmiarem nowych wydawnictw ustępuje przed ciągłą ciekawością i nadzieją na coś "ponad". Takim "ponad" są z pewnością dwie pierwsze płyty My Morning Jacket, do których sobie właściwie przez całą tegoroczną zimę wracam. I pomyśleć, że jednym z najbardziej hajpowanych albumów zeszłego roku był debiut Fleet Foxes. Przy całym szacunku do brodaczy (sam niezłą podjarkę miałem) do prezycji "At Dawn" droga daleka. My Morning Jacket zmienili się, można przeklinać i narzekać, ale daj Boże kapelom, o których dziś głośno, by się takiego jednego "At Dawn" w karierze dorobili. To naprawdę się aż tak często nie zdarza.

Co tam jeszcze z soundtracku do zimy? Kolejny powrót do "Different Class" i "This is Hardcore" - Pulp. Wszystko u Jarvisa tak cholernie niejednoznaczne, na granicy powagi, kiczu i takiego intelektualnego zmanierowania, że oczywiście to się kocha, bo to intryguje. Już nie wspomnę o tak banalnych stwierdzeniach jak "melodia", co się w przypadku tej kapeli samo przez się rozumie. Co dalej? Z nowszych rzeczy ostatni Deerhoof; mimo jakichś wręcz nieprawdopodobnych kontrastów między hookami i nudą (co u nich stanowi raczej novum), to nadal jest muzyka, która zaskakuje i przyciąga. Katowicki koncert zresztą wymiatał strasznie (nie wspominałem, że byłem?) i może dzięki niemu (a on przejdzie do legendy - nie mam wątpliwości) będzie Deerhoof u nas bardziej rozpoznawalną marką.

Przeglądam pozostałe płyty, jakie puszczałem i do jakich wracałem na przestrzeni (powiedzmy) ostatniego miesiąca: Spacemen 3, Red House Painters, The Triffids, Wilco, Badly Drawn Boy, My Bloody Valentine, Mansun, Talk Talk, Weather Report, Supergrass, Yo La Tengo... I co? Jałowy okres poświąteczny mówisz? Tiaaaa...

I naprawdę nie potrzebny Antony z tą swoją dosłownością i całym teatrzykiem, by wywołać solidne emocje zią.

W załączeniu coś na zimową deprechę:

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

A mnie Antony wciąż potrzebny :)
lola