-
Czytałem kilka blogowych wpisów z cyklu "Odeszli w 2008". Smutna i niewdzięczna to rola zawrzeć "wagę" wydarzenia jakim jest chociażby śmierć Freddiego Hubbarda w krótkiej, lakonicznej formie blogowego posta. Ja podejmuję się zadnia dużo bardziej błachego. Postanowiłem w kilku zdanich pożegnać się z albumami, które nie doczekały zimy 2009 na mych (coraz bardziej uginających się pod naporem sterty plastiku) półkach z płytami. Litościwie ślę im to ostatnie wspomnienie, swoistą laurkę, by z pamięci nie umknęło, że były częścią mej historii.
Ok, a tak na poważnie, to pozbywanie się płyt jakichkolwiek jeszcze do niedawna było dla mnie dość traumatycznym przedsięwzięciem. Trochę na zasadzie "wszystkie dzieci nasze są i te brzydkie też trzeba kochać". Mało tego, ja zawsze miałem taki delikatne zboczenie, że jak ważny dla mnie artysta wydawał słaby album, to ja go katowałem bardziej. Doszukiwałem się drugiego dna, jakichś ukrytych pod przykrywką słabych utworów znaczeń, skrywanego geniuszu i sensu, które trzeba wydobyć i których się trzeba dosłuchać. Najczęściej nic tam nie było oprócz marnych nagrań (ot, ironia losu), no ale jeśli w wieku 17 lat w soboty dorabiałeś na budowie, a potem cąłą tą kasę wywalałeś na płyty, to musiałeś ich potem słuchać tak długo aż się spodoba, nie ma bata. I choć sytuacja się od tego czasu zmieniła, to nawyk pozostał. Dopiero niedawno zorientowałem się, że mam dom zawalony stertami CDków, do których w ogóle nie wracam. Dlaczego? Bo to słabe plyty? Bo ja już czegoś innego od muzyki oczekuję? Bo nie wytrzymały próby czasu? Różne są przyczyny, ale zasadę wprowadziłem prostą - kupować owszem (sorki, bez tego już nie funkcjonuję), ale i pozbywać się tego, co nie daje rady (tak by ciągły ruch w interesie był). Ten rok był przełomowy, bo trochę tego poszło. Te poniżej, to tylko niektóre, nie wszystkie fatalne, ale dla mnie wszystkie już bez większego znaczenia:
Smashing Pumpkins - "Adore"; "Machina/The machines of God"
Zwan - "Mazy Star of the Sea"
Billy Corgan - "The Future Embrace"

Tak się zlożyło, że jeden z najbardziej wpływowych gości, jeśli chodzi o moją edukację muzyczną, był autorem chyba najbardziej spektakularnego artystycznego upadku, jaki obserwowałem. Autor praktycznie całego pumpkinsowego repertuaru, a więc klasycznych "Gish", "Siamese Dream" i "Mellon Collie and the Infinite Sadness", na których tak fantastycznie łączył brytyjskie, nieco rozmyte brzmienie z energią na miarę czasów muzycznej dominacji kapel z Seattle. Dla zapatrzonego w muzykę ze Stanow gówniarza, to właśnie Dynie były furtką do poznawania tych wszystkich wyspiarskich shoegazów, dream-popów i innych wynalazków. Niestety forma Billego spadała wprost proporcjonalnie do rozrostu jego Ego. W momencie, w którym łysy uświadomił sobie, że jest dużym chłopcem, przestał być w jakimkolwiek artystycznym aspekcie interesujący. Nudne "Adore", nieznośnie naiwne "Zwan", jakieś podpinanie się pod modę na lata 80 na solówce i dwa nieudane powroty do gitarowego łojenia. Na każdym z tych krążków równie słabe piosenki i emocje jakby już nie do końca szczere. Smutna historia przyznacie, ale zawsze zostają trzy klasyki i kilka singli.
Czego mi będzie brakowało? Może "Stand inside your love" i "I of the morning" (głównie z końcówkę) z "Machiny", ale pierwszego z nich mam jeszcze na składaku "Greatest Hits", a bez drugiego jakoś przeżyję. Poniżej "Stand inside your love"
Eels - "Daisies of the Galaxy"

Panu E ze swoim oszczędnym podejściem do instrumentów, epatowaniem infantylnymi tekstami i dupowatym wokalem, starczyło pary na dwie niezłe płyty. Faktycznie, mimo że mało odkrywcze i czerpiące wiele chociażby z twórczości Becka, miały urok i klasę. Potem w kwestiach zasadniczych brodacz zaczął sie powtrzać oferując już słabszy songwriting, niby przywdziewając nowe szatki, ale rdzeń zostawiając ten sam. "Daisies of the Galaxy" ma bardziej naturalny i folkowy wydźwięk od poprzedniczek i taki nieco irytujący pierdołowato-poczciwy klimat. Zabrakło świeżości poprzedniczek. Podniesie sie jeszcze wprawdzie E na podwójnym "Blinking Lights and Other Revelations", ale to bardziej takie dzieło życia pisane przez wiele lat, więc nie dziwota.
Czego będzie mi brakowało? Wszystkiego i niczego.
Neil Young - "This Note's For You"; "Trans"

Ech, fakt że trzymałem w domu coś takiego jak "Trans" tłumaczę jedynie miłością do twórczości Younga bezgraniczną. Fatalny to album z fatalnego okresu w karierze muzyka. Young zmarnował prawie całe lata 80 odzyskując formę dopiero na "Freedom" pod koniec dekady. "Trans" to eksperyment z elektroniką, który dziś budzi ewentualnie pusty śmiech i zażenowanie. Mam wrażenie, że moje gry na Atari 65XE miały lepsze ścieżki dźwiękowe. "This Notes For You" lepsze, sporo dęciaków i "R&B". To jednak nie taki Young jakiego cenię, a utwory nie tak dobre, by poruszyć (choć sukces komercyjny był).
Czego mi zabraknie? Fantastyczny, jazzowy "Coupe de Ville", głównie z powodów osobistych. Poniżej klasyczne już wideo do "This Note's For You", czyli Neil naigrywający się z Michaela Jacksona i stojących za jego sukcesem korporacji.
The Coral - "The Invisible Invasion"

Ci zaś z albumu na album staczają się po równi pochyłej, prezentując coraz bardziej ckliwą interpretację klasyki lat 60. Dwa pierwsze krążki na półce zdecydowanie wystarczą - tu wkrada się już nuda i rutyna.
Czego zabraknie? Pewnie "In the morning" za śliczną melodię.
Portishead - "Third"

Wszystko opisałem już w recenzji. Zdecydowanie niepożądany powrót - myślę, że czas przyzna mi rację.
Czego mi będzie brakowało? Niczego.
The Cure - "The Cure" ; "4:13"
"4:13: też już było recenzowane, a "The Cure", to może nawet niższy poziom. Zespół, który tak strasznie niszczy swą legendę, że aż głupio się pastwić. Nie kopie się leżącego.
Czego zabraknie? Dokładnie tego czego w przypadku "Third"
Siouxie and the Banshees - "Scream"

Całkiem niezły album, choć mało jeszcze miał wspólnego z gotycką aurą, jaką pokochali fani. Dość surowa i skromna produkcja. Sprzedałem, bo nie wracałem do tego i raczej nie zamierzałem.
Czego mi zabraknie? Pewnie ich wersji "Helter Skelter"
Elliot Smith - "XO"

Sorki, ale nie przyjmuję zachwytów nad tym krążkiem jako jednym z najważniejszych w karierze Elliota. Gdyby na tym zakończyć, Smith mógłby być co najwyżej inspiracją Eda Harcourta, a nie tak poważanym dziś songwriterem (inna sprawa ile tego gadania wynika z "historii jego życia i śmierci", a ile z twórczości - do analizy). Nudna płyta - po prostu.
The Rockfords - "The Rockfords"

Ha! No było coś takiego. Dosyć żenujące wydawnictwo pobocznego projektu gitarzysty Pearl Jam. Cud że się sprzedało na aukcji (zadziałał opis: "zespół gitarzysty PJ"). Jestem więc mistrzem maketingu, a sam album radzę omijać z daleka.
Czego mi będzie brakowało? Chroń mnie Panie!
Perry Farrell - "Song Yet to be Sung"

Co się stało z Farrelem? Nie ma gościa po Porno for Pyros. Album nie taki tragiczny, no ale wymagać należy. Trochę poleciał Perry w elektronikę i jakieś azjatyckie klimaty, co samo w sobie niczym złym nie jest, ale fakt że właściwie mamy tu tylko jedną bardzo dobrą piosenkę już tak.
Czego mi będzie brakowało? No właśnie tej tytułowej piosenki, która poniżej:
Do tego solówka Jamesa Ihy, "Nonsuch" XTC (ale raczej z racji posiadania wczesnego wydania - chcę remastra), "Around the Sun" i "Reveal" R.E.M, "4 Track Demos" PJ Harvey, coś Waterboysów, "The Chain gang of love" Raveonettes, właściwie wszystko co miałem Black Rebel Motorcycle Club i wiele pozycji, o których już zdążyłem zapomnieć. Niech spoczywają w pokoju
Ciąg dalszy oczywiście nastąpi...
5 komentarzy:
Z Farellem na Songsach jest jeden poważny problem, który powoduje, że trzeba się od tej płyty z dala trzymać - w każdej piosence słychać, jak bardzo Perry jest już stary i jak ostro nie wyrabia w kawałkach, które 10 lat wcześniej byłyby murowanymi hiciakami. Prawie jak Waits na Mule Variations, tylko Muła broni jeszcze muzyka
Co do Portishead, oczywiście, nie masz racji, bo to jedyna ich płyta, co będzie zapamiętana. Bo tak właściwie to jest jedyna ich płyta, poprzednie robił trynd. :)
(braineater on blogger:)
eeee tam - ja już nie pamiętam:P
W moim odczuciu święta krowa - portishead - dostawał w zeszłym roku od recenzentów laurki bardziej za nazwę niż cokolwiek związanego z twórczością. To ja już wolę "trynd"
pozdro!
Ja tam lubię tego Farrella. No lubię. Może dlatego, że dosyć późno go łyknąłem - jak się ukazał to tylko tytułówkę zapoznałem, w RADIU (no to dawno temu być musiało). A jak rok temu zrobiłem całą płytkę: spoko, spoko, miłe, dobrze. Oprócz tytułowego to jeszcze "Happy Birthday Jubilee" mi robi. Ale rzeczwyiście: reszty nawet nie pamiętam.
Do Smashingów mam jakąś straszliwą sympatię. I nie mam pojęcia skąd to się bierze. I ja bym ich nie skreślał. A takie "Adore" zostałoby u mnie na półce chociażby za teledysk do tytułówki. Gdybym miał półkę z płytami. Gdybym w ogóle kolekcjonował płyty. I gdybym wiecznie był spłukany pod koniec miesiąca. Czytaj: opchnąłbym za ramke fajek na kacowym poranku przed 30tym. Ale szacun mam. Z tym, że nowej płyty nawet raz nie posłuchałem. Jak singiel atakował to zatykałem uszy. Po co sobie psuć dzieciństwo. I tak dochodzimy do Zwan itd: DNO.
Ale żeby się pozbywać Elliotta Smitha? Tej właśnie płyty? Panie kochany! Za "Waltz #2" to może zginąć legion malutkich foczek uszatek zaciukanych kilofami przez żóltozębych eskimoli. I powieka mi nie mrugnie. To jest pomnikowe...
A generalnie: git wpis, fajny pomysł. Szkoda, że nie opłaca się robić takich o rzeczach, które trakutjesz z deleta bo miejsca na dysku mało;)
EDIT: I gdybym NIE BYŁ wiecznie spłukany pod koniec miesiąca
hyhy, ileż ja się natrudziłem żeby wielkość Elliota załapać, w jakich pozycjach ja tego nie słuchałem, i co? ...
A może dam jeszcze kiedyś szansę.
Na półce jeszcze pośmiertny "from the basement of the hill", który mnie ruszał zawsze gdzieś tak w połowie więc nie skreśliłem, ale jakichś nieziemskich zachwytów tez brak.
tak mam jakoś.
pzdrv
Prześlij komentarz