
The Pains of Being Pure at Heart - "The Pains of Being Pure at Heart"
6.9/10
Istniejący od 2007 r. kwartet z Nowego Jorku nieźle namieszał, wzbudzając pozytywne (a czasem i ekstatyczne) reakcje wśród słuchaczy spragnionych niezobowiązujących melodii ubranych w słodko-gorzką estetykę mrocznego popu, którego źródeł - choćby z racji pochodzenia - najłatwiej szukać w pięknej i bogatej tradycji szemrzących gitar, ciągnącej się od Velevet Underground albo The Byrds (jak kto woli). W ten sposób stworzyłem najbardziej czerstwy akapit w historii tego bloga, przedstawiając kontekst tak oczywisty jak artykuły na Onet Muzyka.
I tu wkracza kontekst jedynie słuszny: twee-pop! Tak! Mój wykrzyknik jest w tym momencie o tyle żałosny, że ja żadnej kapeli z tego nurtu oprócz Field Mice nie znam, jeśli oczywiście Field Mice to twee-pop (żeby nie było, że jestem aż tak pewny swego). Jest czy nie, słychać zależność między twórczością Brytyjczyków, a tymi uroczymi piosenkami, z których przynajmniej dwie ("Young adult friction" i "This love is fucking right") melodiami walą po nerach w tak dotkliwy sposób, że zwijasz się z bólu na bordowej wykładzinie. Zresztą drugiego z tych kawałków ze wspomnianymi Field Mice łączy zażyłość dużo bardziej bezpośrednia (Jaka? Na zadanie domowe). Czaru dopełniają wokale słodkie niczym z "Wake up" - Boo Radleys (którzy, z racji dużo dalej idącego stopnia komplikacji muzycznej wypowiedzi, kontekstem idealnym nie są, ale zawsze jakimś).
Jednym słowem ta recka to właściwie diss na samego siebie (bo przecież nie na ten jakże sympatyczny, półgodzinny zestaw piosenek) ale jednocześnie komunikat dla łaknących nowości, że nowa tu jest tylko nazwa, a cała reszta już jakby nie pierwszej świeżości. Zresztą nazwa najprawdopodobniej po latach wróci na zasadzie namecheckingu przy okazji recenzji czegoś niemal identycznego; wtedy będzie można błysnąć znajomością kapeli, której nikt już nie pamięta. Tak jak nie pamiętało się tych wszystkich Vaselines czy Talulahgoshów, które wróciły przy okazji rozmaitych tekstów pochwalnych na temat The Pains of Being Pure Heart. I właśnie w tym fakcie upatrywałbym największą zasługę tego krążka.
Prześwietnie się tego słucha, ale jednocześnie człowiek myśli: "no ok., a co potem?". Przecież wszyscy mamy w pamięci The Raveonettes - oni też kapitalnie zaczynali.
2 komentarze:
a Belle & Sebastian Pan Pszemcio tam nie słyszy? ;)
jasne, że słyszy. zresztą oni się chyba mieszczą w paradygmacie twee-popu, bo na nich i na im podobnych ten termin część krytyków też przenosi.
pzdrv
Prześlij komentarz