Here We Go Magic - "Here We Go Magic"7.0/10
Ostatnie podrygi zimy w towarzystwie kwaśnego psycho-folku.
Gdzieś między dokonaniami Animal Collective, a oldschoolowymi wokalnymi bandami nawiązującymi do klimatów lat 60 (jak Fleet Foxes) umiejscowiłbym debiut Here We Go Magic, grupy, której założycielem jest Luke Temple - znany (znany?) amerykański songwriter urodzony w Salem. No tak, jeśli ktoś ma w CV wpisaną taką miejscowość, to nazwa "Here We Go Magic" wydaje się oczywista.
W zakłopotanie wprawia kontrast między dwoma częściami tego albumu, co ma istotny wpływ na odbiór całości. Pierwsza łączy narkotyczne, psychodelliczne brzmienia z retro-wokalami, druga chce ogarnąć przestrzeń znacznie rozleglejszą, ale w efekcie zdaje się nie mówić nic istotnego. Otwierające kompozycje tego półgodzinnego zestawu stanowią chyba najlepszą muzyczną sekwencję, z jaką dane mi było w tym roku obcować. Zapętlone, wsparte pulsującym wszech-rytmem, robiące fikołki i wracające do punktu wyjścia, mogłyby ciągnąć się bez końca. Szczególnie "Fangela", w której wokal sytuuje się gdzieś w pobliżu piskliwego smutku Jonathana Donahue, wyrasta na kandydata do rocznego Top 3. Mimo pozornie anty-piosenkowego charakteru ma w sobie coś, co sprawia, że pamiętasz nawet nie tyle utwór, co rytm właśnie. Zresztą cała pierwsza część płyty trzyma poziom, przy czym ma to jeszcze jakieś ramy i załapało sie na zgrabną formę. Każdy z tych kawałków posiada jakiś ciągnący całość motyw, szkielet na którym buduje się kompozycję. W najbardziej charakterystycznym - "Ahab" - będzie to samplowany basowy motyw, do którego dołączą floydowe (gdzieś tak z okresu "Animals") syntezatory.
To jedna strona medalu, druga to jeszcze dalsze odejście od konkretu. Czym dalej w głąb zestawu, tym bardziej uciekamy w dźwiękowe plamy pozbawione jakiejś namacalnej osi. Trudno się czegoś uchwycić, raczej tonie słuchacz w ambientowych głębinach, z czego zarzut czynić trudno i co męczące też specjalnie nie jest (pewnie z racji długości dziełka - 36 minut ), ale chyba odbiera zespołowi szanse na należne miejsce w hierarchii tegorocznych wydawnictw i w kontekście rozbudzonych przez cztery pierwsze tracki apetytów, jest jednak jakimś rozczarowaniem.
Na koniec jeszcze nieco walczykowaty, przerysowany i teatralny "Everything's Big", całkiem udane podsumowanie tej szalenie ciekawej pozycji, którą odbieram trochę w kategorii zaprzepaszczenia szansy na album "ważny", ale jednocześnie jako furtkę mogącą prowadzić do czegoś większego. Właściwie trudno powiedzieć czego można się po nich spodziewać na kolejnym krążku i chyba na tym polega w tym przypadku zabawa, czy - jak kto woli - magia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz