wtorek, 17 marca 2009

The Boy Least Likely To

The Boy Least Likely To - "The Law of the Playground"
6,8/10

A Tęczowy Music Box pamiętacie?

Wyobrażam sobie taką scenę: zahukany, świeżo upieczony ojciec bliźniaków pragnie na chwilę odpocząć od gwaru, hałasu i wizji nieprzespanych nocy, jakie roztaczają przed nim rozwrzeszczane berbecie. Korzystając z okazji, że teściowa zajęła się dziećmi (teściowa jak zwykle wie najlepiej jak się to robi) siada w zacisznym pokoju odsłuchowym i z nieukrywaną radością sięga po nowy album, który podrzucił mu jego trochę nierozgarnięty przyjaciel. Słyszał coś o twee-popie, o słodkich melodiach, o songwritingu przywołującym na myśl Belle & Sebastian (uwielbia Belle & Sebastian, zawsze bierze kojącą kąpiel przy dźwiękach "Dear Catastrophe Waitress"), kładzie swój nieco ociężały zadek w ulubionym fotelu, naciska przycisk "play", by zatopić się w dźwiękach i zapomnieć...

Po chwili świeżo upieczony tata wybiega z wrzaskiem z mieszkania, wyskakuje z przerażeniem w oczach na ulicę, a potem już albo prosto pod autobus linii 46 (wersja dla pesymistów) albo na kanapę psychologa (wersja dla tych co ducha nie tracą). Co takiego usłyszał młody tatuś? Co skłoniło go tak desperackiej reakcji??? Pozornie nic wielkiego, drugi album The Boy Least Likely To.

Trudno nie czuć lekkiego zażenowania na myśl o tym brytyjskim duecie i towarzyszącej mu infantylnej otoczce. Dorośli goście śpiewają dziecięce teksty, proste jak wyznania pięciolatka. Kicz? Banał? Naiwność? Pewnie tak; i chociaż starają się przemycić nieco prawdy o samym dzieciństwie, które - jak mawiają psychologowie - jest w istocie najbardziej stresującym okresem w życiu człowieka, w efekcie bliżsi są stworzenia ścieżki dźwiękowej do Disneyowskiej wersji przygód niedorozwiniętego miśka i jego kumpla prosiaczka (celowo podkreślam, że chodzi o wersję Disneya). Może nie mam dużego doświadczenia w obcowaniu z dzieciakami, ale już dawno spostrzegłem, że najgorsze co możesz zrobić, to mówić do nich jak do idiotów. "Tiu tiu, ciu, ciu, kochasz wujka?" Spróbujcie - znienawidzą was, obiecuję.

Tak, ten album irytować może, ale...

Po pierwsze jest postęp w stosunku do debiutu (który zresztą urzekł mnie w roku 2005 r. do tego stopnia, że wystawiłem mu na Screenagers sporych rozmiarów laurkę - duża przesada, wiem). W porównaniu do tamtej płyty dzieciaki jednak trochę podrosły (tak z 5 cm.) i starają się jak mogą manierę szkodliwą ograniczać. To się nie do końca udaje, ale ważne, że próbują. Oczywiście z grubsza słyszymy dziś to, co słyszeliśmy wcześniej: dzwonki, skrzypce, akustyki, banjo, jakieś grzechotki i piszczałki, czyli wszystko czym i Arka Noego nie pogardzi. Mimo beztroskiego klimaciku dziecięcej zabawy, bywa że i specyficzny, podskórny smutek spod niego wypływa: "Feel too fat to go to the gym so I sit at home and watch fit videos. Sometimes I feel like I'm banging my head against a brick wall" - przyznacie że osobliwe. Są w końcu - i to najważniejsze - lekkie i momentami zabójcze melodie. Przede wszystkim "I box up all the butterflies" oparty na dźwiękach banjo, ze skrzypcami żywcem przeniesionymi z wiejskiej potańcówki, ale też wyklaskany "Strinking up conkers" czy "Whisker" (znowu banjo) z uroczym przeciąganiem tytułowego słowa w refrenie. Dla zobrazowania dodam, że trzy najczęściej padające w recenzjach tej płyty nazwy to: New Pornographers, Architecture in Helsinki i oczywiście Belle & Sebastian, starczy?

Jest więc ślicznie i uroczo. Jeśli tylko nie jesteście szczęśliwymi rodzicami jakiejś potencjalnej drużyny piłkarskiej, jeśli nie oczekujecie od muzyki jedynie pięknych, monumentalnych pejzaży, łąk, śpiewu ptaków, zachodów słońca i przy pierwszych dźwiękach nie wybiegniecie w panice na ulicę - całkiem możliwe, że nieźle Was ta muza wkręci. Całej reszcie pozostaje irytacja i problemy dorosłych. A sam zespół - jak tak dalej pójdzie - wkrótce dojrzeje i nagra całkiem zwyczajną płytę. Tak gdzieś za 40 lat.

Brak komentarzy: