
7.9/10
"Aids is preventable disease: play safe, practice safe sex, and help people in need and their loved ones around the world. Music is an instrument for positive social change" (tekst zdobiący płyty "Dark Was The Night").
Składanki dzielimy na dobre i złe (skojarzenie z pojęciami "Dobry glina/Zły glina" jak najbardziej słuszne, składaki też w powszechnej opinii są złe, ale zdarzają się wyjątki). Dobre składanki to takie, w których o coś chodzi. Nie mam tu na myśli przyczyn pozaartystycznych, jak działalność na rzecz organizacji charytatywnych (casus "Dark Was The Night"), chęci bycia ścieżką dźwiękową filmu czy innych tego typu historii. Bycie "dobrą" składanką, to przede wszystkim posiadanie jakiejś idei, myśli przewodniej, artystycznego sensu, który w zetknięciu z dobrym materiałem da nam coś godnego uwagi. W tym kontekście "Dark Was The Night" dobrą jest i zacną, a do tego całkiem sporo szumu wokół niej powstało, więc i mojej osobie umknąć nie mogła.
Myślą przewodnią tego wydawnictwa było przedstawienie na dwóch krążkach tego, co najlepsze w dzisiejszej muzyce tzw. "niezależnej" (na ile ona "niezależna", to temat na inny artykuł - nie o to w tej chwili chodzi, więc przyjmijmy, że tak jest). Celem artystycznym było ukazanie swoistej zmiany warty, jaka zaszła w muzyce ostatnimi czasy. Udało się autorom zebrać do kupy nagrania wykonawców, których albumy w ostatnich latach dostawały najwyższe noty na łamach niezależnych portali (kwestia "niezależności" portali też godna dłuższej dyskusji w kontekście - jakże wymownej - reklamy IPhone'a, straszącej nas od dwóch dni na stronie Pitchfoka).
Wyprodukowane przez Aarona i Bryce'a Dressnerów (na co dzień udzielających się w zacnym The National) wydawnictwo, z ideowym wsparciem Johna Carlina (który pomysł składanek charytatywnych z serii Red Hot zapoczątkował równo 20 lat wcześniej) oraz błogosławieństwem wytwórni 4AD, wypełniono głównie niepublikowanymi nagraniami znanych wykonawców, ewentualnie coverujących klasyków lub występujących w rozmaitych konfiguracjach.
Kogóż tu nie ma? The Books, Feist, The National, Grizzly Bear, Bon Iver, Antony, Sufjan Stevens, Arcade Fire, Yo La Tengo The New Pornographers, Andrew Bird, Spoon, Cat Power... Ech, jest sens wymieniać dalej? Całości patronują klasycy, przede wszystkim Blind Willie Johnson - ślepiec, żebrak, a jednocześnie jedna z najważniejszych postaci w historii bluesa, którego najsłynniejszy utwór dał temu składakowi nazwę (tu nagrany ponownie, choć już tylko w wersji instrumentalnej, przez Kronos Quartet), ale także David Byrne, który to wydawnictwo wraz Dirty Projectors otwiera oraz Dylan i Nick Drake, tak świetnie coverowani przez młodych.
Nie sposób omówić wszystkiego, ale trzeba zauważyć, że pierwsza płyta to hołd złożony amerykanskiej tradycji folk, rocka, bluesa i ogólnie materiał bardzo korzenny. "Deep blue sea" w wykonaniu Grizzly Bear faktycznie brzmi jak tradycyjna folkowa pieśń. Popisuje się Justin Vernom (Bon Iver), prezentując taką bardziej kontemplacyjną stronę własnej twórczości, gdzie klimat zjada melodię. Zachwyca delikatne electro The Books i Gonzaleza, którzy nagrywają na nowo "Celo song" Drake'a. Kapitalnie prezentują się The Decemberists w ponad 7-minutowym "Sleeples"; nigdy nie byłem specjalnym fanem tych ich folk-country-szant, ale ten kawałek sprawił, że na nowy album już się ślinię. Zaskakuje Sufjan Stevens, jego wersja "You are the blood" naszpikowana jest elektroniką, poprzez którą artysta z ledwością się przebija. No i najważniejsza dla mnie pozycja: "So far around the bend" - The National. Byłem pewny, że to cover, że takich utworów, z takim tekstem i w takim klimacie już się nie nagrywa. Wypada przeprosić i pokornie zwiesić głowę...
W drugiej części postawiono na eklektyzm kosztem spójności i konceptu. Tacy Arcade Fire, Beirut czy New Pornographers robią swoje, przedstawiając kawałki w niczym nie ustępujące tym, które prezentują na własnych albumach. Cat Power wzrusza i porusza, jednocześnie zaskakując chrypą, jakiej nie powstydziłaby się Janis Joplin; Conor Oberst (Bright Eyes) w duecie z Gillan Welch, prezentują jeszcze bardziej intymną wersję "Lua", a Andrew Bird zachwyca coverem "The Giant of Illinois", który zagrał tak jakby był jego własnym kawałkiem. Yo La Tengo przedstawiają swoje rozmyte i snujące się oblicze, podobnie Kevin Drew kończący całość. Uff...
Kogóż tu nie ma? The Books, Feist, The National, Grizzly Bear, Bon Iver, Antony, Sufjan Stevens, Arcade Fire, Yo La Tengo The New Pornographers, Andrew Bird, Spoon, Cat Power... Ech, jest sens wymieniać dalej? Całości patronują klasycy, przede wszystkim Blind Willie Johnson - ślepiec, żebrak, a jednocześnie jedna z najważniejszych postaci w historii bluesa, którego najsłynniejszy utwór dał temu składakowi nazwę (tu nagrany ponownie, choć już tylko w wersji instrumentalnej, przez Kronos Quartet), ale także David Byrne, który to wydawnictwo wraz Dirty Projectors otwiera oraz Dylan i Nick Drake, tak świetnie coverowani przez młodych.
Nie sposób omówić wszystkiego, ale trzeba zauważyć, że pierwsza płyta to hołd złożony amerykanskiej tradycji folk, rocka, bluesa i ogólnie materiał bardzo korzenny. "Deep blue sea" w wykonaniu Grizzly Bear faktycznie brzmi jak tradycyjna folkowa pieśń. Popisuje się Justin Vernom (Bon Iver), prezentując taką bardziej kontemplacyjną stronę własnej twórczości, gdzie klimat zjada melodię. Zachwyca delikatne electro The Books i Gonzaleza, którzy nagrywają na nowo "Celo song" Drake'a. Kapitalnie prezentują się The Decemberists w ponad 7-minutowym "Sleeples"; nigdy nie byłem specjalnym fanem tych ich folk-country-szant, ale ten kawałek sprawił, że na nowy album już się ślinię. Zaskakuje Sufjan Stevens, jego wersja "You are the blood" naszpikowana jest elektroniką, poprzez którą artysta z ledwością się przebija. No i najważniejsza dla mnie pozycja: "So far around the bend" - The National. Byłem pewny, że to cover, że takich utworów, z takim tekstem i w takim klimacie już się nie nagrywa. Wypada przeprosić i pokornie zwiesić głowę...
W drugiej części postawiono na eklektyzm kosztem spójności i konceptu. Tacy Arcade Fire, Beirut czy New Pornographers robią swoje, przedstawiając kawałki w niczym nie ustępujące tym, które prezentują na własnych albumach. Cat Power wzrusza i porusza, jednocześnie zaskakując chrypą, jakiej nie powstydziłaby się Janis Joplin; Conor Oberst (Bright Eyes) w duecie z Gillan Welch, prezentują jeszcze bardziej intymną wersję "Lua", a Andrew Bird zachwyca coverem "The Giant of Illinois", który zagrał tak jakby był jego własnym kawałkiem. Yo La Tengo przedstawiają swoje rozmyte i snujące się oblicze, podobnie Kevin Drew kończący całość. Uff...
Oczywiście są i potknięcia, ale przy takiej ilości twórców i utworów trudno było ich uniknąć, więc łaskawie przemilczmy (zresztą cel składaka szczytny to i odpuścić można). A prawda jest taka, że wydawnictwa o takim charakterze i tego formatu dawno już nie uświadczyliśmy i nie wiadomo kiedy uświadczymy znowu, więc cieszmy się! Cieszmy się do cholery!!!
2 komentarze:
Wczoraj widziałem pierwszą bardziej sceptyczną niż entuzjastyczną recenzję "Dark Was" - w marcowym Uncut (chociaż rozpisali się prawie tak szeroko jak Ty, ale jaka płyta, takie i recenzje)
myślę, że dobrym porównaniem dla tego zestawu jest "War child: Heroes", które też wyszło ostatnio. Niby artyści godni uwagi, a jednak przepaść
Prześlij komentarz