wtorek, 31 marca 2009

Paul Simon


Paul Simon - "Paul Simon" 1772


Kiedyś, w czasach, gdy nie uświadamiałem sobie jeszcze ogromu swej muzycznej niewiedzy (dziś już sobie uświadamiam), a muzyka w moim odtwarzaczu musiała brzmieć dramatycznie, jakby była soundtrackiem do próby samobójczej, postrzegałem Simona & Garfunkela jako autorów grzecznych, słodkich nagrań kierowanych do charakterystycznego, lekko łysiejącego odbiorcy między 45, a 55 rokiem życia. Ten typ słuchacza jedyną wiedzę o muzyce czerpał ze składanek „Telezakupów Mango” i preferował właśnie takie wydawnictwa, bo przypominały mu czasy świetności i prawdę objawioną, że „MUZYKA to była kiedyś, a teraz same beztalencia”. Taki gość miałby w zestawie także jakiś dwupłytowy „The best of” Smokie i obowiązkowo "Brother in Arms", bo jedyne czego jest w stanie słuchać, to dźwięki, które idealnie współgrają z popołudniowym zmęczeniem człowieka z 30-letnim stażem. Można to puścić przyjaciołom na swoim nowiutkim sprzęcie Hi-Fi, mrużąc oczy i mrucząc w uniesieniu słowo "klasyka".

Jakże się myliłem (o amerykańskim duecie mówię, a nie wspomnianym typie łysiejących 50-latków), wszak dzisiaj dla mnie wiele utworów stworzonych przez tych gości jest synonimem piosenki idealnej, z wzorcowymi harmoniami, anielskimi wokalami i niepodrabialnym miękkim brzmieniem. Ta twórczość to temat na oddzielny wpis, ale trudno jej nie wspomnieć, gdy mowa o solówkach Paula. Simon & Garfunkel zakończyli działalność (ze sporadycznymi przerwami, gdy wracali do koncertowania) w sławie i chwale. Ich drogi rozeszły się po wydaniu „Bridge Over Trouble Water” (m.in. Grammy za album roku 1970, nr 1 Billboardu, ponad milion sprzedanych egzemplarzy). Od tego czasu każdy podążał własną muzyczną ścieżką.

Wydany w roku 1972 self-titled nie jest jednak debiutem (ten był wydany tylko w Anglii jeszcze w 1965 r), jest za to świadectwem dojrzałości muzyka, który wie czego chce. Simon jest tu twórcą w pełni ukształtowanym, bazującym na swoim dotychczasowym dorobku, ale jednocześnie otwartym na nowe. To nowe to delikatne próby ocierania się o muzykę świata, o czym świadczy otwierający całość "Mother and child reunion". Poszukiwanie inspiracji w muzyce różnych kultur będzie stałym motywem twórczości Paula i eksploduje na wydanym w 1985 r. „Graceland” - pełnym odniesień do muzyki afrykańskiej. „Moher and child reunion” - kawałek w stylu reggae - był sporym przebojem, choć odbiegał od pozostałej, głównie akustycznej części materiału. Muszę przyznać, że nie przepadam za tym utworem. Fakt, że takie kołyszące reggae to nigdy nie był mój ulubiony gatunek muzyczny, ale może dlatego reszta materiału tak bardzo błyszczy - na zasadzie kontrasu.

"Paul Simon" to wydawnictwo w znacznej mierze autobiograficzne, z kilkoma wątkami znamionującymi kryzys małżeński muzyka (do rozwodu dojdzie w roku 1975). W kończącym całość (nieco Lennonowym) "Congratulations", artysta śpiewa: "Won't you answer me please, Can a man and a woman live together in peace?" - w charakterystyczny dla siebie sposób powtarzając ostatnią frazę (w ogóle powtarzanie ostatniej frazy na końcu zwrotki często się Paulowi zdarza) i upiększając końcówkę zaburzającą rytm partią klawiszy. Wprost wymieni imię swoje i żony w przepełnionym melancholią i troską "Run that body down", dla którego pretekstem była wizyta u lekarza, co wpłynęło na uświadomienie sobie tempa upływającego czasu i życia oraz ułomności ludzkiego ciała. Z kolei talent do opowiadania historii ujawnia w uroczej opowieści o szukającym swej drogi synu rybaka o imieniu "Duncan" (znowu powtarzanie ostatniej frazy), opartej na tak lubianym przez Paula finger pickingu i ozdobnych dźwiękach piszczałki (tu skojarzenia z twórczością S&G automatyczne). Jednocześni muzyk lubi uciekać od oczywistości, serwując zmienną rytmikę generowaną selektywnymi, czystymi dźwiękami gitary - jak w "Armistice Day", czy ubierając utwory w beztroską i niezobowiązującą formę latynoskiego folku - "Me and Julio down by the schoolyard". Większość z tych utworów rozkosznie buja słuchacza, a gdy artysta dodatkowo upiększy taką piosenkę nieco jazzującą wokalizą, jak w „Everything put together falls apart”, to temperatura w pomieszczeniu automatycznie rośnie.

Jeśli muzycy nazywają swoje albumy własnym imieniem i nazwiskiem, to możliwe są dwie przyczyny: albo kompletnie nie mają pomysłu na tytuł, albo zdają się mówić słuchaczowi "taki właśnie jestem" (to banalne, wiem). Myślę, że Simon trochę tak postąpił serwując zestaw pełen wątków z własnego dzieciństwa, życia prywatnego i miejsc, w których przebywał. Miał nosa, bo zdecydował się na kontynuowanie kariery solowej w szczytowej kompozytorskiej formie, a pozycja z 1972 roku stała się jej świetnym początkiem.

PS. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że materiał z tego krążka na YouTube reprezentowany jest bardzo skąpo, więc zmuszony byłem wybrać nagranie przyjemne, ale raczej mało reprezetatywne dla wydawnictwa.


3 komentarze:

kolargol pisze...

Pszemcio, reggae, nie reage:) Mi się tam Simon zawsze dobrze kojarzył, nawet jak słuchałem jakiegoś strasznego metalu w podstawówce. Bo i 'El Condor Pasa' i teledysk do 'You Can Call Me Al' - no jak go nie lubić. Tej płyty nie znam.

pszemcio pisze...

heh, dzięki za czujność. A co do płyty - myślę że warto sięgnąć

pzdrv

kolargol pisze...

Specjalnie nie będę szukał, ale jak mi kiedyś samo wpadnie w ręce, to posłucham.