
6,0/10
Rozumiem, że niektórzy słuchacze odczuwają pewien dyskomfort przy takich dźwiękach, że trochę dezorientuje ich tak dosłowne czerpanie z tradycji country i folku, że nie wszyscy kumają co takiego wyjątkowego miałby ten koleś tworzyć, że wciąż i wciąż (do znudzenia - mimo nierównej formy) ma status jakiegoś pieprzonego guru.
Jestem zdania, że po ostatnie wydawnictwa Księcia powinni sięgać tylko Ci, którzy zapoznali się już z "I See Darkness", "Viva Last Blues" czy "Superwolf". Nie dlatego, że nie można ich załapać bez kontekstu, ale dlatego że jest po prostu przyjemniej, dlatego że łatwiej się podjarać dźwiękami, odnaleźć odniesienia do tworów wcześniejszych; po zaznajomieniu z tamtymi wydawnictwami artystę się najzwyczajniej w świecie lubi i na ponowne spotkanie z jego głosem dusza się raduje (ok, przyjmijmy, że o mojej duszy mowię).
Bonnie wydaje nowe płyty zbyt często - wiedzą to wszyscy, którzy śledzą w miarę uważnie jego karierę. To go trochę niszczy, bo sprawia, że albumy bywają dość nierówne, a czasem pojawi się lekki przesyt i znużenie. Ale jednocześnie jest jednym z tych twórców, którzy bywają tak cholernie fajni w tych swoich niedoskonałościach, fałszach, marudzeniach, przewrotnościach i banałach, że się ich ceni. Mówię Bonnie - myślę "autentyzm".
Ten krótki tekst z założenia jest nieobiektywny, bo ja temu artyście kibicuję jak mało komu. Zanudzam tymi płytami Kasię, która raz za czas spojrzy na mnie z politowaniem i burknie coś w stylu "śmieszne to country". Ja wiem, ja się może z tego kiedyś wyleczę i będę miał tak jak mieć powinienem (bo jest wiosna, słońce świeci, tyle ciekawych premier i w ogóle, a tu zimowy album z czarną okładką), ale póki co wara od brodacza! Złego słowa nie powiem.
Dobra, a teraz powaga. Nad tym albumem pracował sztab uznanych chicagowskich muzyków, a Książe w wywiadach zapowiadał swoje Opus Magnum (mylił się, ale to w sumie mało istotne). Pamiętam jak odpływając przy klarnetowej solówce "For every field there's mole" z "Lie Down in the Light", pomyślałem, że fajnie by było gdyby nagrał właśnie taki krążek. No i nagrał - bez aranżacyjnego przepychu, ale z pięknymi urozmaiceniami i delikatnymi wtrętami. Album, w którym naturalność miesza się z finezją, co w tym przypadku zagwarantowali m.in. Jennifer Hutt, Emmett Kelly czy Rob Mazurek. To jest przede wszystkim prześlicznie jako całość rozpisane - słodkie chórki, mnóstwo skrzypcowych zagrywek, jakieś saksofonowe delikatne tło, tu trąbka - tam flet, handclapy i oczywiście pedal steel.
Z samymi kompozycjami bywa różnie. Zawieszony między bogactwem "The Letting Go" i prostotą "Lie Down in the Light" materiał, zawiera zarówno małe Bonniego arcydziełka, jak i momenty w których songwriting zawodzi. Czasem trudno na czymś zawiesić ucho, czasem się Książę dramatycznie powtarza i faktycznie przynudza, co sprawia, że niełatwo się tymi dźwiękami w pełni zachwycić, ale tu właściwie wracam do punktu wyjścia: oto Bonnie - człowiek z krwi i kości.
Ten krótki tekst z założenia jest nieobiektywny, bo ja temu artyście kibicuję jak mało komu. Zanudzam tymi płytami Kasię, która raz za czas spojrzy na mnie z politowaniem i burknie coś w stylu "śmieszne to country". Ja wiem, ja się może z tego kiedyś wyleczę i będę miał tak jak mieć powinienem (bo jest wiosna, słońce świeci, tyle ciekawych premier i w ogóle, a tu zimowy album z czarną okładką), ale póki co wara od brodacza! Złego słowa nie powiem.
Dobra, a teraz powaga. Nad tym albumem pracował sztab uznanych chicagowskich muzyków, a Książe w wywiadach zapowiadał swoje Opus Magnum (mylił się, ale to w sumie mało istotne). Pamiętam jak odpływając przy klarnetowej solówce "For every field there's mole" z "Lie Down in the Light", pomyślałem, że fajnie by było gdyby nagrał właśnie taki krążek. No i nagrał - bez aranżacyjnego przepychu, ale z pięknymi urozmaiceniami i delikatnymi wtrętami. Album, w którym naturalność miesza się z finezją, co w tym przypadku zagwarantowali m.in. Jennifer Hutt, Emmett Kelly czy Rob Mazurek. To jest przede wszystkim prześlicznie jako całość rozpisane - słodkie chórki, mnóstwo skrzypcowych zagrywek, jakieś saksofonowe delikatne tło, tu trąbka - tam flet, handclapy i oczywiście pedal steel.
Z samymi kompozycjami bywa różnie. Zawieszony między bogactwem "The Letting Go" i prostotą "Lie Down in the Light" materiał, zawiera zarówno małe Bonniego arcydziełka, jak i momenty w których songwriting zawodzi. Czasem trudno na czymś zawiesić ucho, czasem się Książę dramatycznie powtarza i faktycznie przynudza, co sprawia, że niełatwo się tymi dźwiękami w pełni zachwycić, ale tu właściwie wracam do punktu wyjścia: oto Bonnie - człowiek z krwi i kości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz