sobota, 11 kwietnia 2009

RADIOHEAD - 25.08.09 POZNAŃ


~.~


Wszyscy zainteresowani już wiedzą, bo pisano i mówiono wszędzie, ale jak tu nie komentować przewidzianego na 25.08.09, poznańskiego koncertu Radiohead - najważniejszej kapeli ostatnich dwóch dekad.


Począwszy od dość surowego, gitarowego "Pablo Honey", aż po zeszłoroczny "In Rainbows", Thom Yorke z drużyną skutecznie zmieniają oblicze współczesnej muzyki. Są jedną z nielicznych kapel ostatnich lat, które w klimatach okołorockowych (w ich przypadku "około" trzeba bardziej eksponować) wprowadzali nową jakość.

Pisanie o tym zespole, to właściwie walka z samym sobą, by nie powtarzać schematów, sloganów i wyrażanych setki razy opinii, ale trzeba sobie zdać sprawę, że to pewnie najbardziej komentowany band świata, więc przed kalkami uciec nie sposób. Sam poznałem Radiohead w 1997 r. na poziomie "Ok Computer". Pożyczona od kumpla kaseta magnetofonowa i katowanie na okrągło zawartych tam dźwięków. Niezwykłe teledyski w MTV i grymas na twarzy Thoma Yorke'a - to musiało działać. Wcześniej też się o nich słyszało - owszem, ale byli u nas (i nie tylko) postrzegani jako zespól jednego przeboju (wszyscy wiedzą jakiego). "Creep" z perspektywy czasu jest czymś wyjątkowym, jest pokoleniowym hymnem dekady na równi ze "Smells like teen spirit" czy "Looser", ale kto tak naprawdę w roku 1993 spodziewał się statusu, jakiego Brytyjczycy dorobią się po latach? Ich drugi album - "The Bends" - ukazał się jeszcze w czasach, gdy muzycznym autorytetem w Polsce był "Tylko Rock", a tam brytyjskie formacje lat 90-tych zawsze pozostawały w cieniu amerykańskich, surowszych brzmień. "The Bends" praktycznie nie został u nas zauważony. Trochę zaspaliśmy, a to przecież była ich pierwsza naprawdę wielka płyta. Już nie naznaczona tak silnie gitarowym rockiem zza Oceanu; kierunek "The Bends" wyznaczają raczej post Buckleyowe piosenki, wpisujące się (jedyny raz w ich karierze) w brit- popową modę tamtych lat. Pełna przepięknych melodii, była dla zespołu krokiem milowym w kwestii komponowania.



Wreszcie rok 1997 i ich Opus Magnum - "Ok Computer". Dzieło kompletne, określane mianem współczesnego "Dark Side of the Moon", idealne odzwierciedlenie ponurej wizji świata końca wieku. Smutny obraz jednostki zagubionej w świecie korporacji, postępu technologicznego, z wszechobecną kontrolą maszyn nad ludzkim życiem. Thom Yorke z tą swoją słabością, opadniętą powieką, delikatnością i goryczą przechodzącą w szyderstwo, był "bohaterem swoich czasów" i najbardziej "prawdziwym" artystą od lat. Bez nadętej pretensjonalności potrafił w kilku słowach zawrzeć większą dawkę emocji niż niejeden drący się guru we flaneli. "Ok Computer", to dzieło mroczne i piękne, z niesamowitą produkcją Nigela Godricha, sięgające wielu muzycznych źródeł i postrzegane jako rock progresywny na miarę nowych czasów. Dla Radiohead to kolejny etap ich muzycznego rozwoju, jednocześnie pierwszy album, którym tak istotnie kształtowali brytyjską scenę tamtych czasów. Wpływ produkcji Godricha i piosenek z tego krążka słychać było w nagraniach co drugiego zespołu z Wysp.



W ten sposób kończą się opowieści o wielu kapelach, podnoszących poprzeczkę tak wysoko, że nie sposób jej sięgnąć, a co dopiero przeskoczyć. Pojawia się dramatyczna chęć sprostania wymaganiom i w efekcie frustracja. Jak utrzymać formę w czasach, gdy 99% młodych kapel wypala się po nagraniu trzech krążków? Wiedząc, że w tej konwencji osiągnęli już wszystko, Radiohead wybrnęli z sytuacji w jedyny racjonalny sposób - zmienili konwencję. Sesje, podczas których powstały "Kid A" (2000) i "Amnesiac" (2001), to przewartościowanie "piosenki" w tradycyjnym jej ujęciu. Niejednoznaczne struktury, wszechobecna elektronika, wpływ najróżniejszych inspiracji, zarówno dawnych (Charles Mingus) i nowszych (np. Aphex Twin), zaowocowały albumami, które ugruntowały ich status jako najbardziej nieprzewidywalnej kapeli trafiającej do szerokiej publiczności. Albumy bez wielkich kampanii reklamowych (a "Kid A" nawet bez teledysków), a jednak znowu wyznaczające muzyczny kierunek całej rzeszy twórców. Warto zwrócić uwagę na ogromny sukces komercyjny, jaki Radiohead odniósł w Ameryce. Początkowo marginalizowany i nie traktowany zupełnie serio, osiągnął to czego nie zdołał zdziałać żaden z brit-popowych herosów typowanych na międzynarodowe gwiazdy.



Potem "Hail to the Thief" (2003) i kolejny sukces. Tym razem połączyli nowe z sesji "Kid A"/ "Amnesiac" z delikatnym powrotem do gitarowych brzmień. Powstał album niezwykle bogaty w dźwięki, choć dla mnie najbardziej nierówny w ich karierze i pewnie dlatego stawiam go wyżej jedynie od "Pablo Honey". To jednak nadal poziom dla innych nieosiągalny. Inaczej jest z zeszłorocznym "In Rainbows". Choć spokojniejszy i u nas przyjęty z mniejszym entuzjazmem (w przeciwieństwie do krytyki zachodniej, gdzie wygrał większość rankingów w kategorii "album roku"), w moich uszach tylko nieznacznie ustępuje "Kid A", będąc dziełkiem dużo bardziej piosenkowym, ale wciąż nastawionym na poszukiwanie i przede wszystkim cholernie równym. Ten krążek, to jednak przede wszystkim odważny krok w kierunku zmiany myślenia o sposobach dystrybucji muzyki. Radiohead jako pierwszy wykonawca o tak dużej popularności, zdecydował się efekt swej pracy sprzedawać w sieci przed wypuszczeniem fizycznego nośnika (mp3 za opłatą zdefiniowaną tylko i wyłącznie przez słuchacza - płacisz ile chcesz). Poza tym zespół zerwał współpracę z rodzimą wytwórnią płytową, która według nich ograniczała ich artystyczną wolność. Postanowili wydawać na własną rękę i świetnie na tym wyszli.



Są kapelą bardzo zaangażowaną w rozmaite akcje charytatywne, ekologiczne itp. Thom Yorke unika jednak mentorstwa Bono, ucieka od epatowania wielkimi słowami i sprawowania rządu dusz. Są artystami "niezależnymi" w dosłownym tego słowa znaczeniu. Będąc częścią muzycznego businessu, posłużyli się nim, by przyczynić się do zniszczenia jego obecnej formy. Jak to się skończy? Tego nie wie nikt, ale po latach może sie okazać ze ich zasługi są znacznie większe niż nam się dzisiaj zdaje.

Brak komentarzy: