środa, 13 maja 2009

Animal Collective

Animal Collective - "Merriweather Post Pavillon" 9,6/10

Tej recenzji nie było.

Tej recenzji nie było, zapomnijcie o niej. Ta płyta, jak żadna inna w bieżącym roku, jakimkolwiek omówieniom się nie poddaje. Przy próbie opisu "Merriweather Post Pavillon" poległo już wielu - nie mam ochoty być następnym w kolejności.

Nie jestem profesjonalistą, nie znam się na nutkach, nie ogarniam wszystkich tych maszynek do generowania dźwięków, zasad działania konsolet z dziwnymi pokrętłami; nie znam historii wszystkich przewijających się tu wpływów, nie czaję wszystkich trudnych pojęć, jakimi mądrale zazwyczaj określają dźwięki Animal Collective. Nie chcę być też przesadnie oryginalny, nie będę próbował zestawiać tego z jakimiś muzycznymi zjawiskami kompletnie z dupy, nie potrafię - wymiękam.

Nie wiem jak się to określa, kiedy nakłada się dana liczba ścieżek, a rytmy funkcjonują równolegle, prostokątnie czy koliście, tworząc całość, przy której po raz pierwszy w historii tej kapeli tańczę (ale nie chcielibyście na to patrzeć, uwierzcie). Nie chcę się też powtarzać, bo przecież mógłbym wspomnieć o przerabianiu wokalnych sztuczek lat 60-tych na nową modłę, zakwaszeniu całości albo o rytmach plemiennych. O tych rzeczach pisze się standardowo przy okazji wydania każdego nowego dzieła kolektywu, a przecież one wszystkie tak bardzo się różnią. Wydaje się, że średnio uzdolniony pismak jest w stanie bez problemu stworzyć tekst uniwersalny na temat tej muzyki, recenzję - matkę, którą z grubsza opisze każdą ich płytę zamieniając jedynie tytuły. To wcale nie świadczy o magii języka, a raczej o tym jak nie daje rady w zetknięciu ze "zjawiskami", bo ten zespół jest zjawiskiem, a dobiegająca końca dekada jest ich dekadą.

Poznałem Animal Collective w 2005 r., przy okazji wydania "Feels", który to album aż do teraz pozostawał moim ulubionym w ich dyskografii. Pewnie trochę z sentymentu i siły "pierwszego rażenia", ale też z racji nieprzeciętnego jak na nich ładunku "normalności". Nie żeby były tam konwencjonalne piosenki, ale ktoś kto (jak ja) miał np. obcykaną wczesną dyskografię Mercury Rev, bez problemu mógł to załapać (nie wyobrażam sobie poznawania ich muzy od "Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished", choć to rzecz wielka. Po prostu nie byłbym gotowy, wiem o tym). "Merriweather Post Pavillon" zostawia w tyle i "Feels" i (jednak!) "Spirit...". Mniej szorstki od "Starawberry Jam" i zdecydowanie najspójniejszy w dotychczasowej dyskografii. Tradycyjnie już (jak każdy ich album od czasu "Sung Tongs") został w chwili wydania okrzyknięty najbardziej przyswajalnym dokonaniem Amerykanów. Czy to prawda? A czy to ważne?

Ta recenzja nic ciekawego Wam nie powie, bo właściwie nie jest recenzją. Ten pożałowania godny tekst, to bardziej dezinformacja niż konkret. Kilkadziesiąt linijek o niczym, pseudoekspercka nowomowa, która kończy się dokładnie w tym miejscu, w którym się zaczęła. Jeśli jednak dotarłeś aż tutaj - gratuluję; jesteś wyjątkowo wytrwałym i odważnym człowiekiem, jesteś moim małym prywatnym blogowym superbohaterem. Jednym słowem - jesteś już gotowy na Animal Collective.

Brak komentarzy: