wtorek, 19 maja 2009

Conor Oberst And Mystic Valley Band

Conor Oberst And Mystic Valley Band - "Outer South"
5.9/10


"Dzienniki Meksykańskie cz. II"

Dziwna sprawa z Oberstem. Nigdy mi do końca jego pomysł na muzykę (a raczej śpiew) nie podchodził, ale raz za czas - w miarę regularnie i z wyraźną podjarką - sięgam po nowe wydawnictwa, w jakich się udziela; co mnie w efekcie umacnia w przekonaniu, że... nigdy mi jego pomysł na muzykę (a raczej śpiew) nie podchodził.

Dobrał sobie podczas meksykańskich wojaży całkiem zgrabną i sprawną drużynę o zerowym poziomie "spinki", więc i on sam jakby mniej nerwowy. To ortodoksyjnych fanów pewnie zasmuci, mnie zaś cieszy niezmiernie, bo w końcu poziom irytacji we mnie znośny. Z tym młodzieńcem (no może już nie do końca) trochę jak z Antonym, albo manierę łapiesz albo się krzywisz z niesmakiem; tzn. tak go widziałem do teraz, bo naprawdę sie nam chłopak wyrobił. Zresztą Oberst skomponował jedynie połowę materiału "Outer South" i w niej się wokalnie udziela, co dodatkowo łagodzi emocjonalny ładunek tych nagrań.

Jeśli chodzi o same dźwięki, to do historii muzyki soft - rock - folk - country, wkład ten album wnosi żaden, co niekoniecznie go dyskwalifikuje - się rozumie, że chcąc słuchać tylko tego co świeże i oryginalne, na starcie skreślilibyśmy 99 % muzyki rozrywkowej, więc spoko loko i wrzucamy na luz. Wprawdzie już po wydaniu nieszczęsnej "Cassadagi" marzenia o nowym Dylanie można było sobie w głębokie zakamarki najbardziej niedostępnych miejsc wsadzić, lecz nie zmienia to faktu, że "Outer South" o swoistym wyrobieniu i dojrzałości świadczy. Jest dźwiękowy rozmach, bogactwo, ale też klawiszowa miękkość i aranżacyjna perfekcja, co się razem na zapatrzenie w lata 70-te składa.

Oczami duszy widzę gorycz zawiedzionych:

- "Conor grzeczniejszy, głos jakby mniej drżący, a dźwięki dojrzalsze. Gubi przez to coś, co go wyróżniało na tle setek wokalistów. Szczerość, pasja, egzaltacja, a nawet pretensjonalność - jeśli w tym chłopak nie przesadza, to jakby już nie on był, jakby kto inny. "

Ja na to:

- Może mniej w tym gówniarskich emocji, ale zauważcie dzieci, że teraz jego głos podporządkowany piosence, a nie piosenka głosowi. Nieznośna maniera nieco utemperowana staje się manierą już tylko charakterystyczną i frapującą, a kawałki skomponowane przez niego na "Outher South" do najlepszych tu należą. Więc w czym problem? Dorastamy dzieci kochane, dorastamy.

Problem z tym albumem mam następujący: będąc wreszcie w takim punkcie swojej artystycznej drogi, jaki bez zastrzeżeń i z pełną przyjemnością łykam, facet wydaje krążek, którego jest zaledwie współautorem. Nie żebym miał coś do współtowarzyszy artystycznej niedoli, ale brak członkom Mystic Valley Band czegoś na tyle charakterystycznego, by się tym jakoś szczególnie podniecać. Nie wychodzą chłopaki poza estetykę dojrzałego Dylana/późnego Mike'a Scotta i mimo całej sympatii oddać trzeba, że bez lidera ich wartość spada dramatycznie.

Zostaje kilka bardzo przyjemnych kawałków i jeden dosłownie masakrujący świadomość każdego, kto posiada choćby ślad jakichkolwiek ludzkich odruchów - delikatny "White Shoes". Pojedyncze dźwięki strun, drżący głos Obersta, klimatyczny pogłos, piękny tekst, rozbrajająca melodia i dawkowanie emocji w końcówkach zwrotek. Chlip (ej no!), chlip (no daj spokój pszemo!!!!), smark, chlip (weź się stary ogarnij - boszzz, jaka siara przed kumplami), chlip...

Brak komentarzy: