7,5/10
Posiadanie brody zaczyna powoli określać artystyczny byt - pokaż mi swoją brodę, a powiem Ci ile smutku w twej muzyce.
Występ Casiotone For The Painfully Alone - jednoosobowego projektu Owena Ashwortha - będziemy mieli okazję obejrzeć podczas tegorocznej edycji Off Festivalu, ale to nie jedyny powód, dla którego warto poświęcić artyście tych kilka wymęczonych zdań. Przede wszystkim brodacz nagrał coś co nazwał "Vs. Children" i co mi troszkę krzyżuje blogowe plany, bo miało być o tym, że nowa P. J. Harvey nie daje rady albo o tym, jak u nas olewa się dorobek Harry'ego Nilssona, no ale dobra...
Zabawki jakich zwykł używać Owen do tej pory i jakie składały się na bardziej syntezatorowe (no Casio przecież!), mechaniczne brzmienie, pełne sampli, loopów i tym podobnych wynalazków, postanowił tym razem przyozdobić czymś cieplejszym - stąd pianino, akustyki czy melotron. Daje to efekt takiego nieco surowszego Sparklehorse i czegoś równie minimalnego co topornego (choć w tym przypadku to określenie wcale nie jest pejoratywne). Większość tych utworów można skwitować określeniem "miniaturki", co się tyczy zarówno długości, jak i nieskomplikowanych struktur, a więc trzymania się jednego motywu, na którym te cudeńka jadą.
No właśnie - cudeńka. Operując prostą melancholijno-dostojną barwą, gdzieś na granicy Callahan/Wagner (Kurt - żeby nie było wątpliwości) i niezwykłą zdolnością eksponowania najróżniejszych odcieni zadumy, tworzy muzyk osobliwy (zaledwie 30-minutowy) zestaw, będący świadectwem ponadprzeciętnych umiejętności władania umysłem słuchacza. Niezwykle ważny aspekt stanowią teksty - tu wszystko rozgrywa się już na poziomie frazy czy nawet pojedynczych słów. Począwszy od przywołania legendy Bonnie & Clyde, snuje podmiot nieco tajemnicze, choć sugestywne i mroczne historie. Ciekawe jak np. w takim "Killers" Ashworth rozpatruje kwestie potencjalnego macierzyństwa/ojcostwa i jego konsekwencji. Jest niby przewrotnie, bo w kontekście antykoncepcji padają słowa "We could be killers just for one night" (co jest oczywistą trawestacją "Heroes" - Bowiego), ale uwierzcie, że nikomu tu do śmiechu, szczególnie gdy obok padają wyznania w stylu: "Til you are dead/thats how long you are parent".
To raczej nie jest album do nieustannego katowania, nie ma potrzeby. To album na okazje szczególne; to jest w zasadzie album na takie chwile, w których masz ochotę zaszyć się w ciemnej komórce, by masturbować się swoim własnym smutkiem. Niby emocjonalny masochizm, ale zdarza się każdemu. A rano i tak zaświeci słońce i wtedy można śmiało zgolić brodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz