czwartek, 11 czerwca 2009

Rewizja 2005/2006


~.~

Jak sobie wyświetlicie dział "recenzje" na www.screenagers.pl i posegregujecie teksty według autorów, to zauważycie że jest tam nadal mała działka z moim imieniem i nazwiskiem. Kiedy w latach 2005-2006 decydowałem się wysyłać swoje prace do redakcji portalu, byłem pełen skrywanej zazdrości w stosunku do piszących tam, z racji ich muzycznej wiedzy, obycia i bywania na koncertach, które pozostawały w sferze moich marzeń. Porcys i Screenagers odwiedzam regularie od lat i podziwiam tych wszystkich, którzy potrafili wstać z kolan rozprawiając nawet o największych świętościach i wyzwolić się z dominującej u nas jeszcze kilka lat temu konwencji pisania o muzyce. Autorzy tych serwisów udowadniają, że o muzyce alternatywnej (ale również masowej) można naprawdę mówić rzeczy głębsze, analizując zjawiska w sposób szerszy niż standardowa notka w kolorowej prasie, no i z jajem. Koniec z traktowaniem recenzji jako koniecznego dodatku, dlaczego nie mają funkcjonować jako oddzielny kulturowy byt?

Te portale bardzo się różniły: do Screenagers przylepiono łatkę dzieciuchów łykających zachodnie hajpy, do Porcys - przemądrzałych studentów i zblazowanych malkontentów (zdaję sobie sprawę, że gdyby porcysiak zanalizował jakikolwiek mój tekst o muzyce, najpewniej zniszczyłby mnie jednym celnym ciosem), ale w ciągu lat te dwa obozy się dotarły i w sumie bardzo do siebie zbliżyły, ustalając kanon pisania o muzyce bez niepotrzebnych obciążeń związanych choćby z faktem dorastania w czasach, gdy płyty trzeba było sprowadzać z zachodu (wiecie o co mi chodzi, np. dla Kaczkowskiego każdy nowy koncertowy album Gilmoura, to będzie najpewniej album dziesięciolecia - w sumie takie niegroźne wariactwo, ale kiedy to ustanawia kanon pisania/mówienia o muzyce, to już raczej niebezpieczne). Nowe portale wypełniły pewną niszę, skupiły się zarówno na artystach niezależnych, jak i typowo komercyjnych (głównie Porcys), o których jednak potrafili pisać w sposób nieszablonowy. Nie ma świętości, jest analiza zjawiska, często ostra i dosadna, może czasem nawet niesprawiedliwa (że już o ostatnich personalnych jazdach nie wspomnę), ale o ileż lepsza od wyświechtanych, przewidywalnych do bólu artykułach o albumowych pojedynkach gigantów (tu mój drwiący uśmieszek) Green Day Vs Placebo (WTF?).

Ok, to tyle słodzenia - do meritum. Tak więc pełen zazdrości i z postanowieniem, że "ja też tak chcę", przesłałem tych kilka tekstów do redakcji Screenagers. Teraz po paru latach je przejrzałem i stwierdziłem, że większość niestety nie daje rady. Nawet się poważnie zastanawiałem czy nie poprosić o zdjęcie ze strony, ale w sumie po co? Niech sobie będą jakimś tam świadectwem pewnego etapu mojego słuchania, w sumie i tak niewielu to obchodzi. A nuż kiedyś argument "wiesz, pisałem dla screenagers" będzie szczytem lansu działającym na 18-latki? Kto wie? Krótkie sprostowanie jednak nie zaszkodzi, jakby co trzeba mieć argument, że "przecież to wszystko odwołałem":

1. The Boy Least Likely To - "The Best Party Ever" (wtedy - 8/10, dziś - góra 6/10) - tu na szczęście nie było za bardzo czego spieprzyć. Oczywiście zawyżona ocena związana z autentyczną potrzebą posiadania swoich typów, które niekoniecznie zbiegają się z typami otoczenia (tzn. Pitchfork to hajpował także, ale nieskutecznie). Pomijam fakt jakichś słabych wstawek odnośnie urzędującego prezydenta, które miały sprawić by było kontrowersyjnie (LOL) czy ustawianie tej płyty w kategorii debiut roku (LOL!), mimo to nie czerwienię się aż tak bardzo na myśl o tym tekście.

2. Andrew Bird - "Andrew Bird and The Misterious Production of Eggs" (wtedy - 8/10, dziś - 7,5/10) - lubię ten tekst, nie z racji jego finezji (no raczej, bo jest tu kilka śmiesznych kawałków o "pięknych dźwiękach"), ale z racji tematu. Bird był u nas kompletnie nieznanym muzykiem (do tej pory zresztą ilość publikacji na jego temat w rodzimym języku jest dość uboga) i było to jakieś wyzwanie. Zresztą często powtarza się, że Bird wypłynął na fali hajpu Sufjana Stevensa, co w kontekście wcześniejszego dorobku Andrzeja jest bzdurą.

3. (SMOG) - "A River Ain't to Much to Love" (wtedy - 6/10, dziś - 6/10, a mimo to opinia o płycie zupełnie inna) - no siara, siara naprawdę. Pisanie o Callahanie w kategoriach licealnego "kojenia bólu, gdy za oknem deszcz", to nieśmieszny żart. Brak dobrze opisanego kontekstu tak bardzo wypaczający obraz muzyka oraz spłycanie jego dorobku do kategorii "alt. country mniej melodyjnego niż Bonnie "Prince" Billy" - to powinno być karalne. Dziś mam tego świadomość (żeby nie było), a jak ktoś chce tekstu godnego opisywanego artysty to tutaj. O moim proszę zapomnieć i już nie wypominać, już mi wystarczająco wstyd.

4. Live - "Songs From The Black Mountain" (wtedy - 2/10, dziś - pewnie 1/10, gdyby mnie ktoś zmusił, żeby tego słuchać) - mogę się poszczycić faktem, że ta recenzja otwierała nowy rozdział Screenagers (szata graficzna), ale to w zasadzie wszystko czym mogę się w związku z tym tekstem pochwalić, bo jechanie po takim zespole jak Live żadnym wielkim wyczynem nie jest.

5. Ed Harcourt - "The Beautiful Lie" (wtedy - 7/10, dziś - góra 5/10) - do tej notki jakoś trudno mi się przyczepić, jeśli chodzi o stronę leksykalną, natomiast do merytorycznej już tak, a bardziej do znaczenia tej muzyki. Dziś pojęcie płyty siódemkowej, to jednak określenie czołówki roku, a tu daję tak zawyżoną ocenę płycie, która stanowi w zasadzie "takie nic", wałkowane już miliony razy. Generalnie tego gościa nie ma, nie było nigdy. Są trzy kawałki z debiutu i to wszystko, za mało by istnieć.

6. Elbow - "Leadders of the Free World" (wtedy - 6/10, dziś - 4,5/10) - z Elbow to w ogóle dziwna historia. No ok - nudziarze, ale niektóre rzeczy im wychodziły całkiem sprawnie. Ten album tragiczny jak dla mnie, z tym że gdy na tym blogu recenzowałem ostatnią ich płytę, to też bardzo przesadziłem z oceną (więc ja się na nich nabieram regularnie). Czas weryfikuje opinie; wszystko się sprowadza w przypadku tej kapeli do debiutu i chyba jednak rację mieli Ci, którzy mówili, że nie ma o co kopii kruszyć. Samej recki się nie wstydzę, ale dumny też nie jestem.

7. Mercury Rev - "Secret Migration" (wtedy - 7/10, dzisiaj - 5/10) - tu z kolei wstyd okropny. Stopień "czerstwości" tej recki wydaje się dla innych nieosiągalny. Żałosne stwierdzenia w stylu: "bajka z innego świata" (że hę?), "baśniowa aura", "opisywać nieopisywalne". Nie no - mega LOL. Ta recka to hybryda tego, czego sam w pisaniu o muzyce najbardziej nie znoszę. To jest straszna taniocha, w dodatku na maxa naciągana, bo to był najsłabszy album Mercury Rev. Jedyne czym mogę się pocieszać, to faktem że chciałem nakreślić kontekst i napisać coś o wczesnych dokonaniach Mercury, które rodzime kolorowe pisma zazwyczaj pomijają, sprowadzając ich dorobek do Deserter's Songs (a to zbrodnia, sorry ale takie teksty świadczą o chujowości piszącego). Ale zaraz zaraz, jak tak doczytuję, to widzę że ten kontekst to ja nakreślam bardzo nieudolnie, a wszystko i tak sprowadzam do Dezerterów, więc...

8. Bonnie "Prince" Billy & Matt Sweeney - "Superwolf" - (wtedy - 9/10, dziś - 8/10) - przede wszystkim Bonnie to mój ulubieniec, a ta recka pisana była z pozycji klęczącej i to jest główna jej wada. No i znowu popisałem się całkiem przyzwoitą liczbą czerstwych określeń (a w ogóle te wnikliwe analizy warstwy lirycznej też zabawne). To jednak nie zmienia faktu, że dla mnie "Superwolf" nadal stanowi jedno z lepszych dokonań księcia, więc głównych założeń bym tu specjalnie nie zmieniał.

3 komentarze:

kuba a pisze...

Fajny post, pozdro!

pszemcio pisze...

:)

pzdrv

towarzystwo pisze...

Porcys i rzetelna recenzja/analiza - haha, to niemożliwe