czwartek, 17 grudnia 2009

Real Estate

Real Estate - "Real Estate"
4.8/10

I znowu będzie, że jestem kretyn.

Pewnie to prawda, że za niedługo nośnik odejdzie do lamusa, a miarą wiarygodności grajków będą jedynie koncerty (ja przypominam, że istnieją artyści wybitnie studyjni, więc nie dla wszystkich radość). Wyobraź sobie, że poddajesz się pesymistycznym wizjom roztaczanym tu i ówdzie i głoszącym, że wraz z rekordową ilością wydawnictw, jakie ujrzały światło dzienne w zeszłym roku (fakt - z faktami się nie dyskutuje), spada ich sprzedaż (cóż, też fakt) oraz jakość (tu już ocena subiektywna, ale bardzo prawdopodobna).

Masz dziś wybór taki, jakiego zazdrościłby ci ojciec i starszy brat, jesteś jednak zagubiony w gąszczu ocen, wykluczających się recenzji i opinii ekspertów, których coraz więcej. I nie mów proszę, że jesteś w swoich sądach niezależny, że nie czytasz tych bzdur na temat muzyki, że interesuje cię czysta sztuka. Już sam wybór płyty, po którą sięgasz, to rodzaj wstępnej selekcji, jaka wypływa z faktu zasłyszenia nazwy, czasem nieświadomego kierowania się podszeptami docierającymi do ciebie z każdej strony, o każdej porze dnia i nocy. Już na tym etapie jesteś kierowany, nawinie myśląc że twoje nowe odrycie to wynik własnej decyzji. A jeszcze ten trud oceniania, bo musisz ocenić. Nadmiar najpierw powoduje euforię, potem tylko cieszy, by w końcu wywołać obojętność na dźwięki wszelakie. Powszechność i łatwość w pozyskiwaniu muzyki staje się przekleństwem zarówno dla niej samej, jak i dla ciebie słuchaczu. W końcu sytuacja, w której każdy nowy album to muzyka tła, a o jej faktycznej wartości dowiadujesz się z Metacritic. I tęsknisz, tęsknisz do tych czasów, gdy każdy krążek, to było odkrywanie lądów nieznanych i kiedy mogłeś katować tych 12 kawałków do znudzenia przez pół roku. To se ne wrati...

Jeśli faktycznie wszystko to składa się na mierny obraz naszych czasów, to idealnym odzwierciedleniem tej miernoty jest mierny album miernego zespołu - Real Estate, podobno nadziei indie rocka...

Oczywiście jest także inna perspektywa, która każe cieszyć się z rychłego wyeliminowania nośników, gdy muzykę będziesz miał za grosze, o każdej porze i w każdym miejscu. Upadną molochy mające wyłączność na dźwięki, zniknie znienawidzony plastik, zostanie sztuka. Ale ten optymizm mi nie pasuje do pochmurnej wizji tekstu, jaką sobie tu wykombinowałem, więc wybaczcie...

Ma być smutno, bo Real Estate ze swoim miernym songwritingiem i kroczeniem wytartymi dwie dekady temu ścieżkami, są zjawiskiem smutnym. Kapela, której głównym atutem ma być fakt nieposiadania wystarczających środków na profesjonalne studio, co ma stanowić o jej autentyczności, przekonuje mnie średnio. Tzn. nic w tym złego, ale czy to może być argument? A jednak. Nie zaprzeczę, że z tego chałupnictwa wynikło dość ciekawe brzmienie. Tak jakbyś słuchał Built to Spill w wannie i na 40 minut zanurzył łeb pod wodę. Niewyraźny, wycofany wokal, mnóstwo pogłosów, gitara brzmiąca jakby miała za zadanie zastąpić klawisze, ale to wszystko pogłębia jedynie wrażenie niewykorzystanej szansy.

Najprościej pisać o nawiązaniach do tego, co w latach 90-tych definiowało indie (właściwie do tamtych czasów powinno sie sprowadzać definicję, jeśli o kwestie nazewnictwa chodzi, ale to inny temat), z tym że jak sobie spacerwałem przy minus 15 z dworca PKP do domu (auto mi, że tak powiem, wymiekło, więc to PKP nie jest do końca moją zachcianką), a trwało to akurat tak z 40 minut, to mi sie to rozmyte tło tej płytki w sposób oczywisty skojarzyło z dwójką Beach House (no i ta zawodząca gitara w "Black Lake"). Kojarzymy tamten album? Jeden z najfajniejszych w ostatnich latach w kategorii "nie pamiętam żadnej melodii, ale klimat mej głowy nie opuszcza". Przy odrobinie talentu (a może to kwestia tego profesjonalnego studia jednak?), można by coś takiego wyczarować; czyli nie geniusz, ale styl przynajmniej. Cóż, na razie dłużyzny i nuda, ale kto wie? W każdym razie linia wokalna "Pool swimmers" fajna.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

że komuś się chce pisać o takiej muzyce i płytach.... (naturalnie nie przeczytałam) :)))
justin