niedziela, 14 lutego 2010

Beach House

Beach House - "Teen Dream"
8.2/10

"Z pamiętnika nastolatki"

Cały proces hajpowania polega na tym, że o danym albumie mówi się długo przed premierą, tworzy się atmosferę wyczekiwania i nerwowego podniecenia, sam zespół odpowiednio wcześnie udostępnia w sieci powalające single (w tym przypadku "Used to be" i "Norway"), pojawiają się szczegóły tyczące warunków nagrywania albumu (tutaj - modny ostatnio - kościół, ale nie obawiajcie się o "przesłanie" tych nagrań, kazań nie będzie; muzycy przyznają, że bez Boga radzą sobie świetnie, chodziło raczej o klimat odosobnienia i brzmienie). Potem jakiś pismak ogłasza triumf, przyznając 9/10 na łamach poczytnego serwisu muzycznego, no i reszta przychodzi sama (widać to nawet u nas - nagle w sieciowej rzeczywistości BH stali się jedną z najbardziej pożądanych kapel, jeśli chodzi o życzenia związane ze składem tegorocznego Off festivalu, a przecież praktycznie nad Wisłą nie istnieli). Dodatkowo są typowym dla naszych czasów przykładem zespołu zdobywającego popularność w "drugim obiegu". Ulubieńcy bloggerów, do których mają stosunek pozytywny, ale nie do końca doceniają ich wpływ na kształtowanie muzycznego rynku. "Czy ludzie naprawdę czytaja blogi? Czy może bloggerzy czytają siebie nawzajem po kilka razy dziennie?" - pyta przewrotnie Victoria, wywołując rumieńce na twarzy autora tego tekstu.

Mieli dobrą prasę już od czasu debiutu, ale na żaden wcześniejszy album aż tak bardzo nie czekano. Zmienili się, zadbali o brzmienie - dziś są przyswajalni dla większości słuchaczy, których wczesniej nudzili. Różnicują brzmienie i serwują melodie, których tak brakowało na "Devotion". Nabrali kolorów i nie są już tak przeraźliwie smutni (chociaż to pewnie bardzo subiektywne). Pojawiły się porównania do zeszłorocznego "Veckatimest". Słuszne, jesli weźmiemy pod uwagę melodie (każda jakby stworzona dla Grizzly Bear) i niektóre klawiszowe motywy, ale na wyrost jeśli prześwietlimy aranże (wiadomo - BH nie próbują odtwarzać tamtej głębi, mają swoją bajkę, bardziej jednowymiarową i zamgloną, choć i tu czynią postępy - np. przez nakładanie wokali). Do tego nadal ogranicza ich formuła dwuosobowego zespołu, co skazuje słuchacza zaledwie na automat perkusyjny, klawisze i gitarę, ale przecież ślicznie zagospodarowują drugi plan, rozpuszczając rzeczywistość w mieszance rozlanych dźwięków.

Niełatwa sprawa - oddać intensywność uczuć nastolataka, ale zgolę wąsa jeśli to nie jest album na trójkę w podsumowaniu roku; chociaż jest dopiero luty, a ja przesłuchałem może z trzy nowe płyty.



4 komentarze:

Anonimowy pisze...

No, ja tego nie poczułem widocznie, bo już – a mamy dopiero luty – ta płyta jest poza moim top 3 roku.

pszemcio pisze...

dawaj tę trójcę!

Anonimowy pisze...

Na dzień dzisiejszy pewnie: Toro y Moi, EP-ka Class Actress i Four Tet.

Miss Moni pisze...

Nie znosze takich masowych hype'ów, ale jakoś mnie przekonałęs do sięgnięcia po tę płytę ;)