czwartek, 25 lutego 2010

Tindersticks

Tindersticks - "Falling Down a Mountain"
7.4/10

To podobno nowe rozdanie, odświeżenie formuły czy coś takiego - przesada, ale nawet brak świeżości walorów artystycznych nie przekreśla. Tindersticks w formie.

Pisanie o albumach Tindersticks jest pewnie zbiorem powtarzalnych formuł, tak jak powtarzalna jest ta muzyka. Poruszanie się po dobrze znanym terytorium bazującym na nieco wzniosłych, nieco dramatycznych pozach drobnego pijaczka rodem z zadymionej knajpy; muzyka małych życiowych tragedii niespełnionych 40-latków, topiących smutki w butelce Whiskey. Niedoszłe miłości, życiowe porażki i takie tam historie. Patrząc całościowo na dyskografię widać jednak wyraźny przeskok od rozbudowanych, intrygująco rozlazłych form, do bardziej konwencjonalnej piosenki, zakorzenionej po trochu w twórczości Cave'a, Morphine, Cohena, Joy Division czy Pulp. Z tym bandem jest trochę tak, że wystarczy jeden z dwóch pierwszych albumów + "Simple Pleasure" z dojrzalszego okresu i wiesz wszystko. Gdybym był zimnym, pozbawionym odrobiny człowieczeństwa automatem, to może bym to tak "obiektywnie" skwitował, ale jestem tylko wieśniaczkiem z Bierunia, nie wymagajcie, ulegam czarowi wokalu Staplesa i autentycznie się wzruszam; nabieram się na te same chwyty wraz z każdym nowym albumem, nawet jeśli zdarzało im się nagrywać krążki bazujące bardziej na tzw. klimacie niż nieprzeciętnych kompozycjach. Ulegam im, mam słabość, sorki.

Utwór tytułowy obiecuje zmiany. Tkwiący gdzieś w fusion jazzie Milesa Davisa, z nerwową trąbką i czającym się do wybuchu (który nie nastąpi) rytmem. Wrażenie nerwowości i rozbicia potęgują nakładające się ścieżki wokalne Staplesa. To jednak tylko początek, bo "Keep your beautiful" sprowadza na ziemię typowym dla nich intymnym charakterem korespondującym z całkiem bogatą aranżacją i uroczą melodią - czyli bez zmian, a jednocześnie Francja-elegancja (cóż, we Francji to nagrywano i w ogóle - żabojady ich kochają). "Harmony around my table", choć w ogólnym wydźwięku odmienny, nawiązuje do żwawszych (jeśli to w ogóle trafne określenie) kawałków z handclapami i chórkami w stylu "Can we start again". Pamiętamy tamten utwór? Z niby prostym - ukazującym pozornie zwykłe kobiety - teledyskiem, a jednak, dzięki teatralnym grymasom wzdychającego do nich frontmana Tindersticks, tak sugestywnym i działającym na męską wyobraźnię, że automatycznie go to ustawia w mojej piątce clipów wszech czasów, serio. Dalej "Peanuts", czyli poruszający duet z Mary O'Hara jako (nasuwający się automatycznie) odpowiednik "Travelling light" z legendarnej już dwójki (1995 r.). No i mógłbym tak po kolei, tylko chyba nie ma sensu i czasu szkoda.

Stosunkowo krótki materiał, ale całkiem treściwy, bo pomimo braku oznak wyraźnego artystycznego rozwoju, zaskakuje poziomem na jaki jest w stanie wzbić się ten siwiejący już przecież, rozmarzony nieco pan o spojrzeniu "kota ze Shreka". Więc w zasadzie brawa za udany album i Oskar z całokształt.

PS. A z innej beczki: spadła jak grom z jasnego nieba informacja, że Pavement na Openerze. Nie będę tu udawał, że z nimi dorastałem czy coś, ale ludzie, doniosłość tego wydarzenia....

1 komentarz:

Zula pisze...

A czy gdzieś jest powiedziane/napisane, że dobra recenzja to taka, która opluwa zwyczajnie dobrą (aczkolwiek nieszokującą) muzykę? Jako wieśniaczka z Sanoka odpowiadam, że mam gdzieś cały ten artystyczny wymiot zarówno muzyczny, jak i filmowy, promowany 5ciogwiazdkowymi recenzjami z topowych gazet. Muzyka ma być przyjemna (i to jest moja koncepcja muzyki ;-))

pozdrawiam