poniedziałek, 10 maja 2010

Dzień, w którym zepsuł się licznik odwiedzin bloga...


Miały być recenzje, tzn. coś co ja w sposób dość zarozumiały nazywam recenzją (fałszywa skromność, och...) i co tu od czasu do czasu umieszczam; ale jakoś nie zmogłem, pękam, atmosfera za oknem od kilku dni zbyt mocno daje się we znaki.

Coraz mniej sensu dostrzegam w pisaniu takich tekstów, bo w sumie nie widzę logicznego uzasadnienia i aktualnie nie obczajam tego w żaden sposób. Każdy kto chce coś wiedzieć na temat albumów, o których piszę, zna je na długo zanim zabiorę się do sklecenia tych kilku wniosków i dawno ma swoje zdanie w temacie. Poza tym jest już (dzięki Bogu) gdzie poznawać muzykę w polskiej sieci, mało tego - teraz co drugi łebek zna angielski na poziomie, jakiego ja nie osiągnę nigdy, a więc jest panem i władcą wiadomosci wszelakiej; czas przejrzeć na oczy - 21 wiek mamy.

Recenzowanie na zasadzie opisywania tracków przypomina starą szkołę pisania o muzyce, która dziś ssie niezmiernie i której kultywować nie chcę (nawet jesli to nieświadomie robię); silenie się na frazeologiczne fikołki i wyszukiwanie coraz to nowszych pomysłów na recenzje też nie da nic świeżego, bo zawsze wyjdzie że to juz było na Porcys, albo że mało śmieszne, albo że ma ukrywać niewiedzę. To wszystko prawda - stawianie na formę już było (chyba sam Porcys uznał, że konwencja się wyczerpała, więc temat zamknięty raczej), poza tym takie sztuczki naprawdę wymagają umiejętności zaskakiwania czytelnika i naprawdę wydają się świetnym zamiennikiem wiedzy (w sumie to nie zarzut pod adresem Porcys, ale naśladowców raczej).

Mnie się wydaje, że polskie dziennikarstwo muzyczne dochodzi do takiego etapu, że liczą się ci, którzy maja autentyczną wiedzę, którzy fakty i muzyczną świadomość popierają celnymi spostrzeżeniami z dziedzin socjologii, kulturoznawstwa, psychologii i szeregu nauk pokrewnych. Coraz częściej krytyce towarzyszy refleksja na temat tego kto i jak słucha. Nie dziwota - wszak obserwowana przez nas wszystkich zmiana sposobu słuchania, to prawdziwa rewolucja; zmiana polegająca na całkowitym odejściu od nośnika jest ważniejsza niż poprzedzające ją zmiany w obszarze samych nośników (vinyl>kaseta>CD), bo odejście od nośnika implikuje nowy sposób słuchania i refleksję nad tym, jaka jest dziś funkcja muzyki rozrywkowej. Dziś najcenniejsi dziennikarze muzyczni (używa się w ogóle jeszcze takiego określenia?), to erudyci, to pewnie prymusi na studiach, poligloci, ludzie nie bojący się podróżować, studiować za granicą, jednym słowem - pokolenie wyzbyte kompleksów, jakie wyznaczały horyzonty ich starszych kolegów i koleżanek. Nie wiem czy tak jest na 100%, ale taki obraz kumatego pismaka mi się rysuje w głowie. Za tym idą konsekwencje dość istotne, bo to określa sposób pisania o muzyce i selekcję tego, o czym się pisze (ja mogę nie kumać fenomenu Toro Y Moi, ale za to nie będę miał już poczucia, że u nas fascynacja zjawiskiem zaczyna się wtedy, gdy ono w cywilizowanych krajach dawno odchodzi w niebyt).

Tak więc wiedza. Przykłady? Przykład stanowi cała rzesza niezwykle osłuchanych ludzi piszących o muzyce (najczęściej w sieci), skupiona wokół muzycznych portali i stron pokrewnych, reprezentująca nową jakość w opisywaniu dźwięków. Dziś dla każdego czytelnika w miarę interesującego się muzycznym dziennikarstwem nad Wisłą, to osoby takie jak: Kuba Ambrożewski, Borys Dejnarowicz, Paweł Sajewicz, Bartek Chaciński, Mariusz Herma czy Marta Słomka są tymi, których się czyta z wypiekami (nie wnikam w to, jakie są ich wzajemne stosunki - z perspektywy osoby trzeciej mnie to ryra, jak się konstruktywnie pokłócą to lepiej dla czytelników). Wzorcowy przykład - tekst Marty o Lady Gaga (Gadze?) na platformie www.musicspot.pl (polecam). Sam babska (tzn Gagi - nie Marty, w tej się zabujałem na podstawie samych tekstów) nie znoszę, ale czy ja sobie zdawałem sprawę, że o niej można w takich aspektach pisać? Nie. Można się z Martą zgadzać lub nie (z tym że do tego trzeba też coś wiedzieć - ostrzegam), ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym jak można (pozornie puste w środku i tworzone na zamówienie) muzyczne fenomeny analizować, w jakim ciekawym aspekcie je ujmować, jakiego rodzaju erudycją się popisywać i jak walczyć ze stereotypami (a jak te stereotypy są zakorzenione, na to wskazują komentarze i zawarta tam polemika z byłym lub obecnym - nie wiem - dziennikarzem Teraz Rocka). Myślę, że takie teksty zawstydzają całe pokolenia ludzi, którym przez lata się zdawało, że mają patent na pisanie o muzyce, z wyraźnie zarysowaną czarno-białą hierarchią typu: pop - taniocha i kicz dla mas, rock - ambitna muzyka kumatych ludzi (mam na myśli oczywiście polską krytykę muzyczną, tradycja poważnego pisania o muzyce rozrywkowej na zachodzie z naturalnych powodów na pewno jest na zupełnie innym etapie zaawansowania). U nas chyba nie było problemów z pisaniem o jazzie czy klasyce, ale rzetelna analiza szeroko pojętej muzyki rozrywkowej to (mimo obecności pierwszej edycji "Machiny") ciągle luka, jaką trzeba wypełniać.

Zachęcony do stworzenia bloga przez nieświadomą chęć bycia czytanym (czytaj: bycia dla kogoś "kimś", jeśli chodzi o jakikolwiek muzyczny dyskurs), szybko zorientowałem się, że moje luki w wychowaniu muzycznym, dyskwalifikują mnie w porównaniu z zasłuchanymi we wszystko, młodszymi nieraz o 10 lat, komentatorami pop-kultury (pop-kultura, muzyka rozrywkowa - to dla mnie pojęcie obejmujące zarówno pop, rock, folk w tradycyjnym rozumieniu i to co zwykło się brzydko od lat 90-tych nazywać alternatywą i generalnie wszystko co nie jest poważką i jazzem w klasycznym wydaniu, bo przecież dziś wszystko z wszystkim ten tego). Nie chcę żeby to zabrzmiało jak jakieś osobiste żale, czy (co gorsza) tłumaczenie własnych braków, ale z zazdrością patrzę na klimat w jakim wychowały sie młodsze ode mnie rzesze słuchaczy (tzn. mam nadzieję, że rzesze). Ja naprawdę miałem wybór między polskim rockowym boomem reprezentowanym przez Hey, Wilki i Róże Europy, setlistą RMFu, tylkorockowym uwielbieniem dla gitarowego onanizmu i progresywnych suit oraz modą na spoconych, sfrustrowanych kolesi we flanelach. W samej tylko Wielkiej Brytanii działy sie w połowie lat 90-tych milion razy ciekawsze rzeczy w muzyce. Kurwa, przeciez gdybym w połowie lat 90-tych (czasy technikum) potrafił zachłysnąć sie takim "Different Class" zamiast s/t - Alice in Chains, pewnie wiele lat wcześniej dotarłbym do Roxy Music, Bowiego czy nawet Orange Juice, a nie tylko zasranych Black Sabbath. Miałbym dziś pewnie więcej dystansu do siebie i dźwięków jakich słucham, byłbym bardziej otwarty na muzykę taneczną, na glam, punk, post punk, new wave, new romantic, college rock, elektronikę, twee pop, post rock itd. itp. Tylko że w '95 r. nie miałem nawet kablówki, a MTV kumpel mi zgrywał na taśmy video (bo w blokach już mieli). I nie o to chodzi żeby się tłumaczyć, ale żeby obiektywnie skwitować, że nie mam szans, a jak nie mam szans to nie ma chyba sensu tego ciągnąć, bo to wyklucza rywalizację - nutka rywalizacji to niezbędny dreszcz. W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby mieć poczucie, że się jest w stanie podjąć jakiś dialog; jak poczucia nie masz - odpuść. Blogi mało profesjonalne kojarzą mi się z pisaniem o "pięknej muzyce poruszającej do głębi", a ja tak nie chcę; z kolei jak patrzę na swoje teksty o muzyce, to widzę schematy i kalki podkradzione innym, więc jeśli ja - koleś zapatrzony w siebie jak każdy blogger - to widzę, to co widzą inni?

Kiedyś myślałem, że pisanie bloga pomaże mi uporządkować muzyczny świat, pękający od nadmiaru dźwięków w tym post-post-post-post modernizmie, ale to takie trochę kolorowanie gówna - przecież ja wiem czego chcę słuchać bez pisania bloga.

Co jeszcze przemawia przeciw? Sama forma bloga ma jakieś takie mało pozytywne konotacje. W recenzji Beach House przytoczyłem opinię Victorii o blogerach, że niby czytają sami siebie i tak naprawdę nie mają zbytniego wpływu na pozostałych słuchaczy. Ambrożewski niedawno pisał wprost "Poza tym, blogi? Rzadko interesuje mnie, co piszą autorzy stronek tego typu o muzyce (...) beztreściowość, maskowana efektownymi grafikami, pretensjonalnym nazewnictwem, no i przede wszystkim tomami linków do YouTube'a, w które nikt przecież nie klika, to bolączka wielu". Napisał, po czym ... zainaugurował bloga (heh), ale jednocześnie opowiedział się za treścią i słowa raczej dotrzyma. Znamienne jest, co wyczytałem na jednym (skądinąd bardzo sympatycznym) blogu, gdzie autor w komentarzach do podsumowania dekady przyznał się, że określił "Spiri They're Gone, Spirit They've Vanished" najbardziej przystępnym albumem Animal Collective (którego to stwierdzenia nadal nie ogarniam), nie znając właściwie połowy dyskografii owych. Oczywiście nie chodzi o to co kto przesłuchał, ale o jakieś dziwne przekonanie, że wszyscy muszą stwarzać pozory ogarniania wszystkiego. W innym wpisie autor rekomenduje album Boards of Canada, jako jedną z płyt dziesięciolecia, wyznając, że poznał ją kilka dni wcześniej (więc pewnie na potrzeby podsumowania - WTF? - sami przyznajcie). Wniosek może mylny, ale zdaje mi się, że wszyscy czujemy taką silną potrzebę bycia ekspertami, że mamy wyrobione zdanie o albumach i wykonawcach, których nawet nie znamy. Nie piętnuje tu samego pisania czy też tworzenia list wszelakich, ale chyba trzeba byłoby się zastanowić nad względną niezależnością sądów. Czy to moja lista, taka jaka jest w istocie? Czy taka, jakiej oczekuje pokolenie pitchforka? Sami narzucamy sobie ten rygor, mając większy niż kiedykolwiek w historii dostęp do informacji i wytworów kultury - wszyscy czytamy Pitchforka. To dosyć żałosne - wiem po sobie. Do pewnego momentu nie byłem świadomy, że 90% opisywanych przeze mnie albumów to hajpy pitcha (nawet jeśli zdania o nich nie podzielam, to właśnie o tych płytach piszę, a mógłbym o setkach innych).

Nie chcę nikogo wskazywać palcem, sam nie jestem bez winy, chcę tylko zauważyć, jakie pole do popisu dają blogi, jaką mają moc kreacji wizerunku autora. Fora to co innego, na forach konfrontowałeś swoje zdanie z innymi, ktoś cię wyprowadzał z błędu, ktoś prostował i wytykał luki - blog to monolog, ładną frazą zatkasz każda dziurę i zostaniesz ekspertem. Dlatego fora umierają, a blogi kwitną. Brak zaufania do bloggerów, to najbardziej naturalny odruch, jaki mogę sobie dziś wyobrazić.

Tak więc siedzę tu i pieprzę, jest 23:30, jutro pobudka o 6:00, cały wieczór słucham The Morning Benders, którzy są tak kapitalni w podrabianiu Grizzly Bear, że się nie mogę nadziwić. Usiadłem z nadzieją napisania kilku słów o nich, a wyszło jak wyszło. Priorytety się zmieniają, życie płynie, poza tym muszę przejść Heavy Rain i God of War 3, no i w ogóle- zawieszam się z tą stronką. Może kiedyś się odwieszę jak poczuję potrzebę - dobranoc.

PS. Sorki, nie mogłem sie powstrzymać:

- nowy the National - 6/10
- nowy Broken Social Scene - 7/10
- The Morning Benders - 7.9/10

The National dla Pitchforka


Kapitalną formę zaprezentowali panowie z The National podczas ostatniego występu dla Pitchforka. Cztery fragmenty z nowego krążka (w tym również "Terrible Love") możecie podejrzeć/odsłuchać pod adresem:


sobota, 8 maja 2010

Allmusic - ku przestrodze


Nie traktujcie wszystkich informacji z Allmusic na poważnie. Niech (nie daj Boże) pojawią się dwa takie same nazwiska, należące do dwóch w miarę znanych muzyków, a całkiem możliwe, że portal przedstawi wam całkiem nową i rewolucyjną interpretację historii muzyki popularnej.

Na przykładzie And'ego Bella z Ride.

1.


2.


sobota, 24 kwietnia 2010

The Tallest Man On Earth

The Tallest Man On Earth - "The Wild Hunt"
4.8/10

Czy słuchanie w 2010 r. gościa ze Szwecji, który jest bardziej Dylanem niż Hold Steady Springsteenem, może być w jakimkolwiek aspekcie interesujące?

Nie łatwo pokonać Dantego w czwartej części "Devil May Cry" - w powszechnym odczuciu uchodzi za najtrudniejszego bossa tej odsłony kultowej serii. Można oczywiście całymi dniami napieprzać w przyciski z nadzieją wynalezienia sposobu na rozpracowanie zaszytego w gierce kodu kierującego ruchami starego rutyniarza, trudno wszakże wymagać, by biedny casualowy gracz, cieszący się chwilą czasu na virtualne hobby (gdzieś między pieluchami synka, a pracą domową córki), spędzał godziny na mozolnym rozpracowywaniu każdego ruchu przeciwnika. Bez obaw, po to tu jestem by wam tego oszczędzić.

Przepis na pokonanie Dantego wymaga wszakże nieco ćwiczeń, ale zaledwie minimum w porównaniu ze sposobem tradycyjnym. Gracz musi opanować walkę z Dantem do tego stopnia, by tuż przed niechybnym zgonem Nero, przeciwnik pozostał z połową przydzielonych mu sił, zwanych tutaj Vitality. Jeśli opanujemy akcję do tego stopnia, że Vitality Dantego = 6, a Vitality Nero = 1, wskakujemy na pauzę i wybieramy (zakupione tuż przed pojedynkiem) ustrojstwo zwane "Holy Water". "Holy Water" odbiera demonom moc, acz w przypadku Bossów nie całą, lecz znaczną. Po użyciu takowej, Vitality Dantego zmniejsza się dramatycznie do 2 modułów, z kolei Nero nadal zostaje ze swym jedynym, osamotnionym modułem. Oczywiście sytuacja jest nadal dramatyczna, to i tak (pożal się Boże) - 1:2 dla Dantego, co przy porównaniu naszych umiejętności jest dla Nero wynikiem miażdżącym. Tak więc niezbędne jest podjecie kolejnych brzemiennych w skutkach decyzji w drodze ku zwycięstwu. Po użyciu "Holy Water", czym prędzej kolejna pauza, by wybrać zieloną Vital Star (najlepiej L - dla pewności), kupioną w poprzedniej misji za drobne 10 000 Red Orbs. Gwiazdka uzdrowi naszą moc, dając nam w tej chwili druzgoczącą przewagę w kwestii Vitality, co pozwoli na pokazanie cwaniakowi gdzie jego miejsce w szeregu. Proste? No przecież.

A że muzyka i efekty dźwiękowe w DMC okropne, w tle może lecieć cokolwiek, byleby niezobowiązującego. Choćby coś na maxa wtórnego i kompletnie nie wnoszącego nic do mapy współczesnego songwitingu. na przykład nowy album szwedzkiego Dylana.

sobota, 17 kwietnia 2010

Bonnie "Prince" Billy & Cairo Gang

Bonnie "Prince" Billy & the Cairo Gang - "The Wonder Show of the World"
5.9/10

Jeśli dobrze liczę, to już czwarty album sygnowany pseudonimem Oldhama wraz z innymi muzykami. I chyba starczy.

Z tą współpracą to też umownie, bo większość albumów w karierze Bonniego wynikało z kolaboracji z najróżniejszymi postaciami (no raczej), ale umieszczenie nazwy na okładce sugeruje, że towarzysz w dany materiał angażował się przynajmniej w takim stopniu jak Książe. Ok, krótki przegląd: kapitalna płytka ze Sweeneyem, fatalna z Tortoise, takie sobie demówki z Dawn McCarthy, no i teraz Cairo Gang - bilans jest dla misia zdecydowanie niekorzystny.

Z gitarzystą gangu (Emmett Kelly) już sobie zresztą nasz bohater wcześniej pogrywał, i to na albumach, które krytycy przyjmowali dość entuzjastycznie ("The Letting go" przede wszystkim, ale też "Lie Down In The Light" - drugi lepszy jak dla mnie).

Wpływ gości dość wyraźny, bo oto rezygnujemy z jakichś pedal steel i charakterystycznych dla new country (czy w ogóle folku) motywów, na rzecz gitarowej maestrii - subtelnego fingerpickingowego tła i - zapodawanej od czasu do czasu - bardziej wyrafinowanej gitarowej zagrywki, która zawsze ("Teach me to bear you" na przykład) jest jedynie składnikiem, a nie główną częścią kompozycji (i super - umiar w cenie). Dodatkowo towarzysze wspierają głównego bohatera wokalnie, ładnie zagospodarowując drugi plan ("With Cornstalks or Among Them").

I brzmi to - trzeba przyznać - ślicznie, może nawet najładniej w karierze brodacza, tylko że cholernie mainstreamowo i w efekcie nudno. To takie klimaty, w jakich gustowali podstarzali artyści podczas największej popularności serii MTV Unplugged (które to koncerty, jak wiadomo, nie były aż takie znowu unplugged). A swoją drogą miś też nie jest tym razem specjalnie hojny w kwestii melodii i czasem przesadza z długością nagrań. Wniosek jest taki, że zbyt niewyraźne to wszystko i mimo kilku poruszających momentów (jak zawsze), dotrwanie do ostatniego kawałka jest wyczynem godnym uznania (szczególnie że pierwsza część płytki lepsza).

Dla fanów pewnie mus, dla reszty - niekoniecznie.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Joanna Newsom

Joanna Newsom - "Have One On Me"
6.3/10

Krótko o najdłuższym tegorocznym albumie.

Trzy płyty, dosłownie trzy długaśne płyty musiała wypełnić muzyką boska Joanna, by udowodnić sobie i wszystkim w około, że na piekielnie dobrym "Ys" ostatniego słowa nie powiedziała. Niepewność nowego materiału (na zasadzie: daję wam wszystko i nie ma bata, żeby każdy nie znalazł tu czegoś dla siebie) czy wręcz przeciwnie - rozdmuchane do granic możliwości ego i wiara we własną nieomylność?

Strach podchodzić do takiego materiału, zakładając nawet, że obcujemy z kimś tak oryginalnym, mającym swój jedyny i niepowtarzalny styl, bazujący na długich, epickich i nieliniowych historiach oraz dziecinnym głosie, który był jakąś wypadkową Bjork, lasek z Cocorosie i czegoś absolutnie swojego. No i kontekst muzyczny - ona i jej harfa.

Trzy długie płyty wypełnione muzyką - format zarezerwowany dla wydawnictw stricte fanowskich, jakichś zbiorów odrzutów i b-sidów, a tu proszę - całkowicie nowy materiał. Na coś takiego pozwolił sobie w 1999r. Stephin Merritt z Magnetic Fields, ale nawet on wydał swoje "69 Love Songs" jako oddzielne krążki (dostępne opcjonalnie jako 3-płytowa kompilacja). Tylko czy presję ciążąca na obu wydawnictwach można w ogóle porównywać? "Have One On Me" z założenia miało być czymś wyjątkowym, bo po "Ys" to właśnie Joanna była pierwszą damą niezależnych salonów.

Miała podobno poważne problemy z głosem - to słychać. Nie, nie chodzi o uchybienia warsztatowe (zresztą teraz już nie nagrywa się albumów ze złymi wokalami, a poza tym kim ja jestem by oceniać czyjeś warunki głosowe?), a o zachowawczość. Swego czasu nagrałem mojej obecnej żonie "Ys", potem opowiadała, że po wyjściu ze swojego pokoju w akademiku spotykało ją pytające spojrzenia współlokatorów: "co za przeraźliwe skrzeczenie dochodzi zza tych ścian"? Uspokajam wszystkich obecnych studentów - teraz można zapuszczać Joannę nawet dwa razy głośniej, nikogo uszy nie zabolą. Znormalniała, złagodniała, uspokoiła się , z rzadka przypominając za co ją tak polubiliśmy. Zbliżyła się do twórczości Joni Mitchell na tyle, że czasami nerwowo sprawdzisz czy nie pomyliłeś płyt włożonych do odtwarzacza. W tej kwestii polecam szczególnie "In California" - coś między "Blue", a "Court and Spark". Wspaniałe to były płyty, ale czy kolejna Joni jest nam potrzebna (szczególnie, że inspirujących się jej dorobkiem było po drodze całkiem sporo)?

Kolejna sprawa - aranże. Po tym albumie przestaniemy pewnie identyfikować artystkę z harfą. Również w tej kwestii postarała się o dopasowanie do maglowanego setki razy kanonu, czytaj: zapomnimy o tej płycie szybciej niż się niektórym zachodnim recenzentom wydaje. Tu wszystko jest ładne i na swoim miejscu - zdaje się, że to jest największa wada "Have One On Me". Orkiestracje, pianinko, dęciaki, drobne dodatki, to wszystko zaledwie wypełniacze. Brak miejsca na jakieś odważniejsze kroki, a ilość materiału nie rekompensuje długich przestojów. Wiem, że się czepiam, ale nie oszukujmy się - to taka artystka od której wszyscy wymagają więcej.

I w sumie nie ma co się spinać, przyjmijmy to artystyczne założenie - tak miało być, tak siebie w 2010r. wymyśliła i to jest ok., ale fakt, że dobrego materiau starczyło jedynie na pierwszy krążek, to już niestety przypadłość dość krępująca. Połączenie piosenkowych form "The Milk-Eyed Mender" z długością kompozycji zarezerwowaną dla pokręconych fragmentów "Ys", daje dość smutną konstatację, że słuchając ziewamy średnio co 3 minuty, z niepokojem sprawdzając ilość tracków pozostających do końca albumu.

Szkoda, wielka szkoda, że ten materiał nie jest przynajmniej o połowę krótszy, bo w obecnej formie konfrontowanie go z wcześniejszymi wydawnictwami Joanny nie ma nawet specjalnego sensu.

niedziela, 28 marca 2010

Broken Social Scene na majówkę


Nie jest żadną tajemnicą, że najbardziej wyczekiwanym przeze mnie albumem 2010 jest "Forgivness Rock Reckord" - Broken Social Scene. Swego czasu przeorał mi psychę ich "You Forgot in People" (2002), klasę potwierdził s/t wydany dwa lata później, a kropkę nad "i" postawiły smaczne solówki Kewina Drew, Brendana Canninga, Charlesa Spearina i Feist (zresztą solówek i drużyn pobocznych, w jakie zamieszani są członkowie kolektywu, jest znacznie więcej, wymieniam te najbardziej udane). Czasem pisze się o nich w kategoriach "supergrupy" (że niby zbieranina kilkunastu muzyków z różnych projektów), z tym że tego typu przedsięwzięcia najczęściej nie spełniają rozdmuchanych oczekiwań publiczności w stosunku to połączonych sił uznanych gwiazd; tu jest odwrotnie, bo też o żadnych gwiazdach mowy nie było. Oni właściwie dopiero jako Broken Social Scene zaistnieli w świadomości słuchaczy, znacznie przyczyniając się w poprzedniej dekadzie do nakręcenia podjarki na muzyczną scenę Kanady.

"Forgivness Rock Reckord" wyprodukował sam John McEntire (Tortoise, Sea and Cake), a zaplanowana data premiery to 04.05.2010. Na stronie zespołu można już posłuchac trzech nowych fragmentów. Poniżej ich wersje koncertowe. Trzeba przyznać, że zapowiada się porządne ciacho z kremem:




No i na koniec (głównie dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji słyszeć), przypomnienie tego, jak to wyglądało kilka lat temu:




Ciekawe czy uda ich się w końcu kiedyś zaprosić nad Wisłę.

niedziela, 7 marca 2010

Mark Linkous R.I.P.


Dzisiejszy poranek przywitał nas bardzo smutną wiadomością. Samobójstwo popełnił Mark Linkous, twórca projektu Sparklehorse, współpracujący z takimi artystami jak Fennesz, P J Harvey czy Danger Mouse (projekt "Dark night of the soul", o którym pisałem tutaj). Cztery albumy Sparklehorse, ze swoją zawstydzającą intymnością mają stałe miejsce na mojej półce z płytami. Traktuję to bardzo osobiście, bo te nagrania towarzyszyły mi w ważnych momentach życia. W tym roku mieliśmy gościć Linkousa na Off Festivalu.



Pavement Vs. Flaming Lips


No stało się, całkiem niespodziewanie dwa (coraz bardziej oddalające się od siebie, jeśli o grupę docelową chodzi) festivale, zaserwowały fanom niezalu w Polsce dwa ciosy między oczy.

Na Openerze Pavement, reaktywowana legenda indie lat 90 (prawdziwego indie, nie mającego nic wspólnego z grzywkami chłopców lansowanych przez media w ostatnim dziesięcioleciu). Legenda, obiekt kultu; to w ogromnej mierze im zawdzięczamy coś, co w ostatniej dekadzie można było nazwać pitchforkową mentalnością, to oni stali się niedoścignionym wzorcem kapeli niezależnej artystycznie.



A na Offie kolejna ikona, choć może mniej uświęcona, bo działająca od lat nieprzerwanie - Flaming Lips. O zespole pisało się ostatnio dużo (ze względu na zeszłoroczny"Embryonic"). Wayne Coyne to postać nietuzinkowa, a albumy jego kapeli wydawane od 1999 r. (wtedy wychodzi ich ósme w kolejności dzieło - "Soft Bulletin"), to mariaż niebanalnych, bogatych aranży, eksperymentu, słodyczy przechodzącej w ironię i charakterystycznej kosmicznej otoczki. Od czasu "Soft Bulletin" aż do dzisiaj, prezentują niebywałą wręcz formę, tworząc na naszych oczach (uszach?) kolejne klasyki.



czwartek, 25 lutego 2010

Tindersticks

Tindersticks - "Falling Down a Mountain"
7.4/10

To podobno nowe rozdanie, odświeżenie formuły czy coś takiego - przesada, ale nawet brak świeżości walorów artystycznych nie przekreśla. Tindersticks w formie.

Pisanie o albumach Tindersticks jest pewnie zbiorem powtarzalnych formuł, tak jak powtarzalna jest ta muzyka. Poruszanie się po dobrze znanym terytorium bazującym na nieco wzniosłych, nieco dramatycznych pozach drobnego pijaczka rodem z zadymionej knajpy; muzyka małych życiowych tragedii niespełnionych 40-latków, topiących smutki w butelce Whiskey. Niedoszłe miłości, życiowe porażki i takie tam historie. Patrząc całościowo na dyskografię widać jednak wyraźny przeskok od rozbudowanych, intrygująco rozlazłych form, do bardziej konwencjonalnej piosenki, zakorzenionej po trochu w twórczości Cave'a, Morphine, Cohena, Joy Division czy Pulp. Z tym bandem jest trochę tak, że wystarczy jeden z dwóch pierwszych albumów + "Simple Pleasure" z dojrzalszego okresu i wiesz wszystko. Gdybym był zimnym, pozbawionym odrobiny człowieczeństwa automatem, to może bym to tak "obiektywnie" skwitował, ale jestem tylko wieśniaczkiem z Bierunia, nie wymagajcie, ulegam czarowi wokalu Staplesa i autentycznie się wzruszam; nabieram się na te same chwyty wraz z każdym nowym albumem, nawet jeśli zdarzało im się nagrywać krążki bazujące bardziej na tzw. klimacie niż nieprzeciętnych kompozycjach. Ulegam im, mam słabość, sorki.

Utwór tytułowy obiecuje zmiany. Tkwiący gdzieś w fusion jazzie Milesa Davisa, z nerwową trąbką i czającym się do wybuchu (który nie nastąpi) rytmem. Wrażenie nerwowości i rozbicia potęgują nakładające się ścieżki wokalne Staplesa. To jednak tylko początek, bo "Keep your beautiful" sprowadza na ziemię typowym dla nich intymnym charakterem korespondującym z całkiem bogatą aranżacją i uroczą melodią - czyli bez zmian, a jednocześnie Francja-elegancja (cóż, we Francji to nagrywano i w ogóle - żabojady ich kochają). "Harmony around my table", choć w ogólnym wydźwięku odmienny, nawiązuje do żwawszych (jeśli to w ogóle trafne określenie) kawałków z handclapami i chórkami w stylu "Can we start again". Pamiętamy tamten utwór? Z niby prostym - ukazującym pozornie zwykłe kobiety - teledyskiem, a jednak, dzięki teatralnym grymasom wzdychającego do nich frontmana Tindersticks, tak sugestywnym i działającym na męską wyobraźnię, że automatycznie go to ustawia w mojej piątce clipów wszech czasów, serio. Dalej "Peanuts", czyli poruszający duet z Mary O'Hara jako (nasuwający się automatycznie) odpowiednik "Travelling light" z legendarnej już dwójki (1995 r.). No i mógłbym tak po kolei, tylko chyba nie ma sensu i czasu szkoda.

Stosunkowo krótki materiał, ale całkiem treściwy, bo pomimo braku oznak wyraźnego artystycznego rozwoju, zaskakuje poziomem na jaki jest w stanie wzbić się ten siwiejący już przecież, rozmarzony nieco pan o spojrzeniu "kota ze Shreka". Więc w zasadzie brawa za udany album i Oskar z całokształt.

PS. A z innej beczki: spadła jak grom z jasnego nieba informacja, że Pavement na Openerze. Nie będę tu udawał, że z nimi dorastałem czy coś, ale ludzie, doniosłość tego wydarzenia....