Miały być recenzje, tzn. coś co ja w sposób dość zarozumiały nazywam recenzją (fałszywa skromność, och...) i co tu od czasu do czasu umieszczam; ale jakoś nie zmogłem, pękam, atmosfera za oknem od kilku dni zbyt mocno daje się we znaki.
Coraz mniej sensu dostrzegam w pisaniu takich tekstów, bo w sumie nie widzę logicznego uzasadnienia i aktualnie nie obczajam tego w żaden sposób. Każdy kto chce coś wiedzieć na temat albumów, o których piszę, zna je na długo zanim zabiorę się do sklecenia tych kilku wniosków i dawno ma swoje zdanie w temacie. Poza tym jest już (dzięki Bogu) gdzie poznawać muzykę w polskiej sieci, mało tego - teraz co drugi łebek zna angielski na poziomie, jakiego ja nie osiągnę nigdy, a więc jest panem i władcą wiadomosci wszelakiej; czas przejrzeć na oczy - 21 wiek mamy.
Recenzowanie na zasadzie opisywania tracków przypomina starą szkołę pisania o muzyce, która dziś ssie niezmiernie i której kultywować nie chcę (nawet jesli to nieświadomie robię); silenie się na frazeologiczne fikołki i wyszukiwanie coraz to nowszych pomysłów na recenzje też nie da nic świeżego, bo zawsze wyjdzie że to juz było na Porcys, albo że mało śmieszne, albo że ma ukrywać niewiedzę. To wszystko prawda - stawianie na formę już było (chyba sam Porcys uznał, że konwencja się wyczerpała, więc temat zamknięty raczej), poza tym takie sztuczki naprawdę wymagają umiejętności zaskakiwania czytelnika i naprawdę wydają się świetnym zamiennikiem wiedzy (w sumie to nie zarzut pod adresem Porcys, ale naśladowców raczej).
Mnie się wydaje, że polskie dziennikarstwo muzyczne dochodzi do takiego etapu, że liczą się ci, którzy maja autentyczną wiedzę, którzy fakty i muzyczną świadomość popierają celnymi spostrzeżeniami z dziedzin socjologii, kulturoznawstwa, psychologii i szeregu nauk pokrewnych. Coraz częściej krytyce towarzyszy refleksja na temat tego kto i jak słucha. Nie dziwota - wszak obserwowana przez nas wszystkich zmiana sposobu słuchania, to prawdziwa rewolucja; zmiana polegająca na całkowitym odejściu od nośnika jest ważniejsza niż poprzedzające ją zmiany w obszarze samych nośników (vinyl>kaseta>CD), bo odejście od nośnika implikuje nowy sposób słuchania i refleksję nad tym, jaka jest dziś funkcja muzyki rozrywkowej. Dziś najcenniejsi dziennikarze muzyczni (używa się w ogóle jeszcze takiego określenia?), to erudyci, to pewnie prymusi na studiach, poligloci, ludzie nie bojący się podróżować, studiować za granicą, jednym słowem - pokolenie wyzbyte kompleksów, jakie wyznaczały horyzonty ich starszych kolegów i koleżanek. Nie wiem czy tak jest na 100%, ale taki obraz kumatego pismaka mi się rysuje w głowie. Za tym idą konsekwencje dość istotne, bo to określa sposób pisania o muzyce i selekcję tego, o czym się pisze (ja mogę nie kumać fenomenu Toro Y Moi, ale za to nie będę miał już poczucia, że u nas fascynacja zjawiskiem zaczyna się wtedy, gdy ono w cywilizowanych krajach dawno odchodzi w niebyt).
Tak więc wiedza. Przykłady? Przykład stanowi cała rzesza niezwykle osłuchanych ludzi piszących o muzyce (najczęściej w sieci), skupiona wokół muzycznych portali i stron pokrewnych, reprezentująca nową jakość w opisywaniu dźwięków. Dziś dla każdego czytelnika w miarę interesującego się muzycznym dziennikarstwem nad Wisłą, to osoby takie jak: Kuba Ambrożewski, Borys Dejnarowicz, Paweł Sajewicz, Bartek Chaciński, Mariusz Herma czy Marta Słomka są tymi, których się czyta z wypiekami (nie wnikam w to, jakie są ich wzajemne stosunki - z perspektywy osoby trzeciej mnie to ryra, jak się konstruktywnie pokłócą to lepiej dla czytelników). Wzorcowy przykład - tekst Marty o Lady Gaga (Gadze?) na platformie www.musicspot.pl (polecam). Sam babska (tzn Gagi - nie Marty, w tej się zabujałem na podstawie samych tekstów) nie znoszę, ale czy ja sobie zdawałem sprawę, że o niej można w takich aspektach pisać? Nie. Można się z Martą zgadzać lub nie (z tym że do tego trzeba też coś wiedzieć - ostrzegam), ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym jak można (pozornie puste w środku i tworzone na zamówienie) muzyczne fenomeny analizować, w jakim ciekawym aspekcie je ujmować, jakiego rodzaju erudycją się popisywać i jak walczyć ze stereotypami (a jak te stereotypy są zakorzenione, na to wskazują komentarze i zawarta tam polemika z byłym lub obecnym - nie wiem - dziennikarzem Teraz Rocka). Myślę, że takie teksty zawstydzają całe pokolenia ludzi, którym przez lata się zdawało, że mają patent na pisanie o muzyce, z wyraźnie zarysowaną czarno-białą hierarchią typu: pop - taniocha i kicz dla mas, rock - ambitna muzyka kumatych ludzi (mam na myśli oczywiście polską krytykę muzyczną, tradycja poważnego pisania o muzyce rozrywkowej na zachodzie z naturalnych powodów na pewno jest na zupełnie innym etapie zaawansowania). U nas chyba nie było problemów z pisaniem o jazzie czy klasyce, ale rzetelna analiza szeroko pojętej muzyki rozrywkowej to (mimo obecności pierwszej edycji "Machiny") ciągle luka, jaką trzeba wypełniać.
Zachęcony do stworzenia bloga przez nieświadomą chęć bycia czytanym (czytaj: bycia dla kogoś "kimś", jeśli chodzi o jakikolwiek muzyczny dyskurs), szybko zorientowałem się, że moje luki w wychowaniu muzycznym, dyskwalifikują mnie w porównaniu z zasłuchanymi we wszystko, młodszymi nieraz o 10 lat, komentatorami pop-kultury (pop-kultura, muzyka rozrywkowa - to dla mnie pojęcie obejmujące zarówno pop, rock, folk w tradycyjnym rozumieniu i to co zwykło się brzydko od lat 90-tych nazywać alternatywą i generalnie wszystko co nie jest poważką i jazzem w klasycznym wydaniu, bo przecież dziś wszystko z wszystkim ten tego). Nie chcę żeby to zabrzmiało jak jakieś osobiste żale, czy (co gorsza) tłumaczenie własnych braków, ale z zazdrością patrzę na klimat w jakim wychowały sie młodsze ode mnie rzesze słuchaczy (tzn. mam nadzieję, że rzesze). Ja naprawdę miałem wybór między polskim rockowym boomem reprezentowanym przez Hey, Wilki i Róże Europy, setlistą RMFu, tylkorockowym uwielbieniem dla gitarowego onanizmu i progresywnych suit oraz modą na spoconych, sfrustrowanych kolesi we flanelach. W samej tylko Wielkiej Brytanii działy sie w połowie lat 90-tych milion razy ciekawsze rzeczy w muzyce. Kurwa, przeciez gdybym w połowie lat 90-tych (czasy technikum) potrafił zachłysnąć sie takim "Different Class" zamiast s/t - Alice in Chains, pewnie wiele lat wcześniej dotarłbym do Roxy Music, Bowiego czy nawet Orange Juice, a nie tylko zasranych Black Sabbath. Miałbym dziś pewnie więcej dystansu do siebie i dźwięków jakich słucham, byłbym bardziej otwarty na muzykę taneczną, na glam, punk, post punk, new wave, new romantic, college rock, elektronikę, twee pop, post rock itd. itp. Tylko że w '95 r. nie miałem nawet kablówki, a MTV kumpel mi zgrywał na taśmy video (bo w blokach już mieli). I nie o to chodzi żeby się tłumaczyć, ale żeby obiektywnie skwitować, że nie mam szans, a jak nie mam szans to nie ma chyba sensu tego ciągnąć, bo to wyklucza rywalizację - nutka rywalizacji to niezbędny dreszcz. W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby mieć poczucie, że się jest w stanie podjąć jakiś dialog; jak poczucia nie masz - odpuść. Blogi mało profesjonalne kojarzą mi się z pisaniem o "pięknej muzyce poruszającej do głębi", a ja tak nie chcę; z kolei jak patrzę na swoje teksty o muzyce, to widzę schematy i kalki podkradzione innym, więc jeśli ja - koleś zapatrzony w siebie jak każdy blogger - to widzę, to co widzą inni?
Kiedyś myślałem, że pisanie bloga pomaże mi uporządkować muzyczny świat, pękający od nadmiaru dźwięków w tym post-post-post-post modernizmie, ale to takie trochę kolorowanie gówna - przecież ja wiem czego chcę słuchać bez pisania bloga.
Co jeszcze przemawia przeciw? Sama forma bloga ma jakieś takie mało pozytywne konotacje. W recenzji Beach House przytoczyłem opinię Victorii o blogerach, że niby czytają sami siebie i tak naprawdę nie mają zbytniego wpływu na pozostałych słuchaczy. Ambrożewski niedawno pisał wprost "Poza tym, blogi? Rzadko interesuje mnie, co piszą autorzy stronek tego typu o muzyce (...) beztreściowość, maskowana efektownymi grafikami, pretensjonalnym nazewnictwem, no i przede wszystkim tomami linków do YouTube'a, w które nikt przecież nie klika, to bolączka wielu". Napisał, po czym ... zainaugurował bloga (heh), ale jednocześnie opowiedział się za treścią i słowa raczej dotrzyma. Znamienne jest, co wyczytałem na jednym (skądinąd bardzo sympatycznym) blogu, gdzie autor w komentarzach do podsumowania dekady przyznał się, że określił "Spiri They're Gone, Spirit They've Vanished" najbardziej przystępnym albumem Animal Collective (którego to stwierdzenia nadal nie ogarniam), nie znając właściwie połowy dyskografii owych. Oczywiście nie chodzi o to co kto przesłuchał, ale o jakieś dziwne przekonanie, że wszyscy muszą stwarzać pozory ogarniania wszystkiego. W innym wpisie autor rekomenduje album Boards of Canada, jako jedną z płyt dziesięciolecia, wyznając, że poznał ją kilka dni wcześniej (więc pewnie na potrzeby podsumowania - WTF? - sami przyznajcie). Wniosek może mylny, ale zdaje mi się, że wszyscy czujemy taką silną potrzebę bycia ekspertami, że mamy wyrobione zdanie o albumach i wykonawcach, których nawet nie znamy. Nie piętnuje tu samego pisania czy też tworzenia list wszelakich, ale chyba trzeba byłoby się zastanowić nad względną niezależnością sądów. Czy to moja lista, taka jaka jest w istocie? Czy taka, jakiej oczekuje pokolenie pitchforka? Sami narzucamy sobie ten rygor, mając większy niż kiedykolwiek w historii dostęp do informacji i wytworów kultury - wszyscy czytamy Pitchforka. To dosyć żałosne - wiem po sobie. Do pewnego momentu nie byłem świadomy, że 90% opisywanych przeze mnie albumów to hajpy pitcha (nawet jeśli zdania o nich nie podzielam, to właśnie o tych płytach piszę, a mógłbym o setkach innych).
Nie chcę nikogo wskazywać palcem, sam nie jestem bez winy, chcę tylko zauważyć, jakie pole do popisu dają blogi, jaką mają moc kreacji wizerunku autora. Fora to co innego, na forach konfrontowałeś swoje zdanie z innymi, ktoś cię wyprowadzał z błędu, ktoś prostował i wytykał luki - blog to monolog, ładną frazą zatkasz każda dziurę i zostaniesz ekspertem. Dlatego fora umierają, a blogi kwitną. Brak zaufania do bloggerów, to najbardziej naturalny odruch, jaki mogę sobie dziś wyobrazić.
Tak więc siedzę tu i pieprzę, jest 23:30, jutro pobudka o 6:00, cały wieczór słucham The Morning Benders, którzy są tak kapitalni w podrabianiu Grizzly Bear, że się nie mogę nadziwić. Usiadłem z nadzieją napisania kilku słów o nich, a wyszło jak wyszło. Priorytety się zmieniają, życie płynie, poza tym muszę przejść Heavy Rain i God of War 3, no i w ogóle- zawieszam się z tą stronką. Może kiedyś się odwieszę jak poczuję potrzebę - dobranoc.
PS. Sorki, nie mogłem sie powstrzymać:
- nowy the National - 6/10
- nowy Broken Social Scene - 7/10
- The Morning Benders - 7.9/10