wtorek, 30 czerwca 2009

Danger Mouse & Sparklehorse

Danger Mouse & Sparklehorse present - "Dark Night of the Soul"
8,0/10

Album, którego nie ma.

Cała jazda wokół tego albumu, zamieszanie związane z jego wydaniem, jakieś dziwne historie na linii Danger Mouse/EMI - to wszystko trochę niesmaczne; tak naprawdę poszkodowani są słuchacze, bo mają utrudniony dostęp do materiału, którego wartości nawet nie śmiałbym podważać. Panowie Brian Burton (Danger Mouse) i Mark Linkous (Sparklehorse) zaprosili do nagrań całkiem solidną gromadkę pierwszorzędnych głosów i stwotrzyli muzykę działającą na wyobraźnię do tego stopnia, że swoimi fotografiami przyozdobił je sam David Lynch. Całość w formie boxu (książka + album) miała trafić do normalnej sprzedaży; trafiła jedynie książka z pustym CD i znamiennym opisem "For legal reasons enclosed CDR contains no music. Use it as you will". Rozmowy nad wydaniem ponoć trwają, muzykę można też ściągnąć z NPR lub na milion mniej legalnych sposobów (w ten sposób internet zabija sposób funkcjonowania białych kruków, co nie zmienia faktu, że chciałbym to mieć także na półce).

Jest czego słuchać, bo zaproszeni goście nie tylko świetnie dopasowali się do klimatu tych nagrań - oni do jego tworzenia bardzo aktywnie się włączyli. To jednak zaskakujące, że pod względem doboru wokalistów nie ma tu praktycznie żadnej pomyłki. Zaskakujące, gdyż obok (niewątpliwie) czujących słodko-senne klimaty wokalistów Flaming Lips czy Grandaddy, znalazło się tu miejsce dla (uwaga) Iggiego Popa, Franka Blacka czy Juliana Casablancasa, a to już (przyznacie) nieco inne muzyczne bajki. Nie będzie wyciągania za uszy do tablicy - wszyscy spisali się świetnie, a linie wokalne na tym krążku wręcz zachwycają. Dla wymienionej trójki przygotowano może bardziej dynamiczne i hałaśliwe fragmenty, wszystko jednak składa się na zgrabną całość, a niedbały wokal frontmana Strokes nigdy mnie tak jeszcze nie urzekał jak w zamieszczonym tu "Little girl".

Materiał oscyluje wokół klimatów bliskich temu, co Linkous robi na płytach Sparklehorse. Być może z większą dbałością o szczegóły, więcej jakichś pulsów w tle, więcej orkiestrowych wstawek (kapitalny "Star eyes" z udziałem Jamesa Mercera), ale z należytym umiarem. Mimo wszystko całość delikatnie podlano lo-fi sosem; z dala od czystych i przejrzystych dźwięków, wywołując skojarzenia z (do wyboru) puszczanymi od tyłu taśmami w tle, brzmieniem analogów, muzyką słuchaną przez słuchawkę telefonu. Sam Linkous udziela się wokalnie w duecie z Niną Person w "Daddy's gone", co w niczym nie ustepuje jego pamiętnej kolaboracji z P J Harvey. W ogóle po nieco już wymęczonym "Dreamt For Light Years In the Belly of a Mountain" Mark się nam jakby odrodził, a goście i współpraca z cenionym DJem nadaje jego twórczości nowy koloryt.

Sorki, że patrzę na to dziełko z perspektywy Sparklehorse, ale to już jakby wątek osobisty i znaczenie tego zespołu dla mojej muzycznej percepcji. Tak naprawdę nie mam pojęcia jaki był szczegółowy i ilościowy wkład muzyków w każdy utwór, co jednak wyrzutów sumienia we mnie nie wzbudza. Jak już się dogadają i to po bożemu wydadzą, to możemy pogadać, póki co pozostaje jedynie słuchać, może właśnie o to w tym całym zamieszaniu chodziło?

3 komentarze:

artur k pisze...

Słyszałem kilka piosenek z tej płyty na youtube, gdzie przez kilka dni wisiały chyba wszystkie. I nie wiem, mam wrażenie, że słuchaliśmy zupełnie innych albumów, bo dla mnie to był jakiś kanciasty koszmarek, a piosenka z Casablancasem była odpychająco nudna. Ale nie wiem, może to dlatego, że słuchałem tylko raz, może dlatego, że nigdy specjalnie nie przepadałem za Sparklehorse.

pszemcio pisze...

nie wiem czego słuchałeś, nie wiem w jakiej jakości, ale proponuję zweryfikować na spokojnie.

Mariusz Herma pisze...

Ja dla odmiany przepadam za Sparklehorse od dobrych kilku lat, ale wrażenia mam niestety podobne do Arturowych. A raczej brak mi jakichkolwiek wrażeń :-(