środa, 8 lipca 2009

Dirty Projectors

Dirty Projectors - "Bitte Orca"
7.6/10

Słów kilka o trzecim w kolejności, najintensywniej hajpowanym albumie roku.

Kolejne recenzje najnowszego wydawnictwa Dirty Projectors, to kolejne zachwyty, ustawianie ich (ostatnio bardzo modne) w kontekście tych, przez których są lubiani (a więc David Byrne, Bjork, Phil Elvrum czy Grizzly Bear) i podkreślanie na każdym kroku eksperymentalnego charakteru tego dzieła, co najczęściej popiera się gadką o akademickiej karierze frontmana - Dave'a Longstretha.

Jest dobrze, jest może nawet najlepiej od kilku ładnych lat. Chodzi o to, że dawno już albumy tak mocno promowane przez pismaków nie przedstawiały tak wysokiego poziomu. Każdy z trzech oczywistych typów ("Merriweather Post Pavillon", "Veckatimest", "Bitte Orca") prezentuje się co najmniej bardzo przyzwoicie, a wszystkie razem świadczą jak na razie o roku 2009 wręcz rewelacyjnie. Dodać trzeba, że w dobie internetu te (nie tak znowu łatwe w odbiorze) wydawnictwa, radzą sobie świetnie także w sferze marketingu; żadna tam nisza i piwnice, raczej świetnie prosperujące kapele.

Wśród wspomnianych typów "Bitte Orca" może jawić się nawet jako twór najciekawszy. Najciekawszy w sensie muzycznej zagadki, na zasadzie domysłów "co przyniesie kolejny utwór", a nawet "co przyniesą kolejne nuty". Już otwierający "Cannibal resource" zwraca uwagę na wypolerowane brzmienia, pulsujący rytm upiększony krótkimi i nieco poszatkowanymi partiami chórków, które często są żeńskim odpowiednikiem podobnych historii na ostatnim krążku Grizzly Bear (tym tropem idą także "The Bride" i "No intention"). Dwójka - "Temecula" - przypomina klimatem "trudny pop" spod znaku solowych dokonań Archera Prewitta, ale w bardziej odjechanym, psychodellicznym wydaniu i z atonalnymi zapędami. Po dwóch odsłonach wiemy, że na tym wydawnictwie wydarzyć może się praktycznie wszystko. Znalazło się miejsce dla nowoczesnego - podbitego wyraźnym bitem - R'n'B w postaci singlowego "Stillness in the move" (video poniżej), który jest właściwie jedynym momentem spełniającym wymogi utworu promocyjnego, za sprawą nośnej melodii i kapitalnego wokalu jednej z trzech udzielających się tu wokalistek.

Faktycznie może się wydarzyć wszystko, np. akustyczny, upiększony smykami "Two Doves" czy wzbogacony już niemal "Medullowymi" chórkami "Useful chamber", w których głos wokalisty wyraźnie ciągnie w kierunku Hogarty'ego - z tym że tutaj to tylko element znacznie bardziej rozbudowanej struktury. Czasem spokojne i trochę przerysowane wokale (znowu Antony się kłania) porozdzielane są perkusyjnymi wstawkami z lat świetności Led Zeppelin (The Bride) tudzież za sprawą kapitalnych kobiecych zaśpiewów utwór przybiera nieco etniczny charakter ("Remade horizon").

To może (dla równowagi) coś na ostudzenie zapału do wystawienia niespotykanie wysokiej noty, co w oczach czytelników byłoby zapewne kolejnym dowodem na gówniarskie łykanie każdej podjarki zachodnich portali muzycznych. To co mnie trochę mierzi, to fakt, że element zaskoczenia wydaje się tu raczej celem niż środkiem. Brakuje momentów bardziej ludzkich; poza "Stillness is the move" nie ma fragmentu, w którym pomyślałbyś: "dobra, koniec główkowania - może zapomnijmy się przez chwilę". Pod tym względem dwa wspomniane wcześniej tegoroczne hajpy wygrywają na całej linii. Już nawet nie wspominam o melodiach, ale dziw, że przy takiej różnorodności praktycznie nie ma tu hooków; brak mrówek na plecach rekompensuje chłodna akademicka analiza, a mrużenie oczu z zachwytu zastępuje oczekiwanie na kolejne fajerwerki. W zasadzie też nieźle, ale ja czuję, że najlepsze mają jeszcze przed sobą.

Brak komentarzy: