czwartek, 16 lipca 2009

Marissa Nadler

Marissa Nadler - "Little Hells"
6,9/10

To absolutnie nie jest album na poranne słońce, rażące zaspane oczy śpiochów czy też na letnie wieczory przy piwie i grillu. To nie jest towarzysz wakacyjnych wypraw tudzież soundtrack do 30-stopniowego skwaru. To właściwie anty-letni krążek, za który pewnie bym się w ogóle nie zabrał, gdyby nie fakt, że Marissa przyjeżdża na offa, a do tego ostatnimi czasy ciągle padało.

Najpierw może maciupka dygresja: jestem na etapie kupowania aparatu fotograficznego, żadne tam cuda i profesjonalka - ot dobry aparat na imieniny jakiejś cioci Jadzi (czy ja mam ciocię Jadzię?) lub pierwsze urodziny chrześniaka. Taki coby dobre fotki strzelał, ale bez mojego nadmiernego wysiłku, bo ani się specjalnie nie znam, ani się specjalnie nie pasjonuję. Jasne, niech ma zoomów tysiące i martyce kilometrowe, niech świeci blaskiem luksusu na ciotczynej imprezce, a co - niech widzą. Mieliśmy już nawet taki jeden profesjonalnie wyglądający kupić, jużeśmy się podpalili zdrowo, ale jak przyszło robić foty, to jakieś takie niewyraźne w tle i zamazane. Powie ktoś: aparatem z manualnymi ustawieniami robić zdjęcia trzeba umieć - no może, ja w takim razie nie umiem i raczej mi się uczyć nie chcę, więc odstawiłem na sklepową półkę.

Z muzyką jest jakby odwrotnie, jak coś zbyt ostre, zbyt przejrzyste i kanciaste, to jest w moich uszach raczej kiszką. To co istnieje tylko na powierzchni, bez (podskórnie choćby wyczuwalnego) drugiego dna - w uszach moich wcale nie brzmi, wcale nie kręci i nie zachęca. Wolę raczej jakieś niespokojne zniekształcenie, fałszywą nutę czy niedopowiedzenie; wolę raczej mieć ciągłe przeświadczenie, że do końca nie ogarniam, niż ogarniać po jednym odsłuchu. Chyba dlatego mi ten album siada, że Marissa swoje, płynące w żółwim tempie, mroczne pieśni przyozdabia właśnie takim nieco rozmytym, niewyraźnym tłem. Nie ważne czy trzon stanowi tu jakiś klawiszowy motyw, jak w ulatującym 10 cm nad ziemią, otwierającym całość "Heart paper love", czy niemal post-punkowa rytmika w "Mary come alive" albo akustyki w prześlicznym "Ghost and lovers" - zawsze w tle jakieś nieokreślone plamy robiące mi dobrze. Sama artystka wtóruje temu wszystkiemu swym nieco nawiedzonym i majestatycznym głosem, wybijając sie wśród wokalistek zbyt często ulegającym modzie na post-bjork-infantylne-wokale. Z dostojnością i lekkim nawiedzeniem opowiada historie, w których na równych prawach funkcjonują: miłość, śmierć, duch, kochanek i cienie przeszłości. Lekkie uczucie przesytu i znużenia w pełni rekompensuje klimat, wyczuwalna duchowa więź z 4AD (nie bez przyczyny określa się jej muzykę jako gotycką), a może też kimś młodszym - na zasadzie tworu pośredniego między wczesną Cat Power, a Beach House. W każdym razie to ten typ muzyki, który się do kotleta nigdy nie nada.

Marissa jest artystką niezwykle lubianą na zachodzie, co kompletnie sie nie przekłada na nasze podwórko (jakaś tam recka na Porcys, głównie o tym że przynudza). Szlechetne to - trzeba przyznać - nudziarstwo, nawet jeśli nieco przeceniane; i nawet jeśli u niektórych faktycznie wywołuje gwałtowną potrzebę snu, to i tak trudno tym balladom odmówić smaku, co przy takiej (nieco posępnej) estetyce wcale nie było oczywiste.

Co do aparatu, to nadal szukamy czegoś co da nam zdjęcia tak dosłowne, że aż tandetne; tak ostre i kanciaste, by ciotka Maryśka (czy ja mam ciotkę Maryśkę?) piszczała z zachwytu, wydymając przy tym swoje pulchne policzki. Co do Marrisy - nadal słucham wieczorami.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

bardzo przyjemna, najczęściej lekko poprowadzona recka.

dors pisze...

Widzę Skoczek że dość tego napłodziłeś od ostatniego razu jak tutaj zaglądałem, a kilka lat minęło;) Dobre jest to, że znowu znalazłem parę fajnych "bandów" do posłuchania. Do za następnych kilka, a może wcześniej...

pszemcio pisze...

no wcześniej, konkretnie do 12.11 ;)