poniedziałek, 20 lipca 2009

Wilco

Wilco -Wilco (The Album)
5,0/10

A ty? Czy wierzyłeś, że jest szansa na coś więcej?

Forma tego bloga jest dość łopatologiczna, ocenę wystawioną albumowi otrzymujesz czytelniku już pod samym jego tytułem, więc o elemencie zaskoczenia w trakcie lektury mowy nie ma. Skoro tak i skoro notą dostajesz w pysk już na starcie, potraktuj ją jak tezę, którą tekst stara się rozpaczliwie udowodnić. Pozwól, że przedstawię ci 12 argumentów udowadniającach, że "Wilco (The album)" rozczarowuje; argumentów słabych i łatwych do obalenia przez średnio rozgarniętego przedszkolaka, bo bazujących jedynie na bardzo subiektywnej dychotomii: podoba się/nie podoba się.

Recka przyjmie formę najbardziej ssącą z możliwych, a więc opisu poszczególnych kawałków po kolei. Dlaczego? Bo ostatnio wszyscy tak strasznie starają sie takich tekstów unikać, że zatęskniłem.

Jeśli miałbym się silić na ustalenie jakiekolwiek konceptu dotyczącego tego krążka, to napisałbym że to "album o czekaniu". Nie, nie chodzi o to, że Tweedy ma jakieś głębsze przemyślenia dotyczące życiowej postawy stoika, nie chodzi też o miłosne tęsknoty i tym podobne bzdurki (chociaż może), to raczej album o czekaniu słuchacza na naprawdę dobry kawałek Wilco. Czy czekanie na dobry kawałek podczas słuchania przeciętnej płyty może być w jakikolwiek sposób pasjonujące? Sprawdźmy:

1. "Wilco (the song)" - piosenka jakich Tweedy mógłby pisać pewnie tysiące, średnie tempo trochę nabijane klawiszami i upstrzone gitarowymi brudkami, bez polotu. Czekam.

2. "Deeper down" - ładne rzeczy w tle, ładne, ale nie o tło w muzyce Wilco chodzi. Nie porywa melodia, utwór który chce, ale nie może sie rozkręcić. Wciąż czekam.

3. "One wing" - siłą tego zepołu, oprócz zdolności do komponowania lekkich piosenek wykorzystujących elementy country czy nawet beatlesowskie melodie i harmonie ("Summerteeth" - moja ulubiona płyta w ich dorobku), jest niewątpliwie melancholijno-swojski wokal Jeffa, składający sie na to nieokreślone "coś" odczuwane mega-subiektywnie; m. in. dzięki niemu wychodzili z opresji na "Sky Blue Sky" z 2007 r. i w tym utworze też wyszli, mimo że żadne to arcydzieło. Na ciary nadal czekam.

4. "Bull black nova" - po co? Zastanawiam sie po co taki kawałek? Po co te sonicowe gitary? (w sensie - dorosły Sonic, czyli np. "Nurse"). To jakby nie ich brocha, a poza tym to mi w ogóle nie koresponduje z resztą materiału, od takich rzeczach są inni - lepsi. Czekam.

5. "You and I" - duet z Feist. Na pierwszy odsłuch to ładne jest, ale jak człowiek pomyśli to... kurde taka damsko-męska konwencja prostej piosenki przy ognisku na obozie harcerskim. No ładne, ładne, choć w sumie banalne. Na mrówy nie starczy. Czekam zatem.

6. "You never know" - ha! No wreszcie! Ej no serio, uśpiony zaledwie poprawnością poprzedniczek, nie oczekiwałem już nawet takiego momentu. Początek wprawdzie żadnych wyżyn nie zwiastuje, ale już na etapie 0:52, gdzie zabójczy refren z fantastycznie wtórującym chórkiem rozdzielonym pojedyńczymi dźwiekami kalwiszy tworzą niezwykle zgrabną całość - kolana mi miękną. Takie klimaty opisowi się nie poddają, bo to wchodzi przez skórę. Tego oczekuję po tym zespole. Doczekałem się, chcę więcej.

7. "Country Disappeared" - szkoda że taki kontrast, nieco przynudnawa rozwlekła kompozycja bez wyrazu. Powrót do stanu czuwania.

8. "Solitaire" - tendencja zwyżkowa, to co ładnie i delikatnie sie zaczyna, brzmi jednak zbyt szkicowo, by mogło zadowolić marudy takie jak ja. Nie zaskoczę więc nikogo, pisząc "I still havent't found what I'm kooking for".

9."I'll Fight" - no, człowiek sobie myśli, że coś naprawdę fajnego, to powtarzanie fraz, zgrabna melodia, wreszcie nuta jaka do nas trafia, ale hola! Czy ja tego już wcześniej nie słyszałem? Słyszałem, bo to taka szybsza wersja "On and on and on" - czyli powtarzamy się, czyli nadal czekam

10. "Sonny feeling" - znów typowo jak dla nich, ale też bez wyrazu (normalnie określenie "typowo dla nich" byłoby komplementem); już nawet nie bardzo wiem do czego sie przyczepić, bo każdy opis będzie równie bezbarwny jak ten kawałek.

11. "Everlasting Everything" - taki dobry utwór na podsumowanie, nieco Lennonowskie pianino i bogaty aranż. Ładne i na tle tej płyty zwraca uwagę.

I nagle sie człowiek orientuje, że nie ma już na co czekać.

Żeby nie było - trudno skasyfikować ten materiał jako jednoznacznie słaby, ale analizując to w kontekście kapeli, która w latach 90-tych wypuściła dwie najprawdziwsze perły alt. country, a w 2002 r. zdefiniowała (choć nietypowo) niepokój całego pokolenia po 11.XI, równie trudno uznać "The album" za udany, więc ocena idealnie po środku.

PS. Wiem, że ta recka strasznie nudna, ale jakoś mi to koresponduje z zawartością krążka.

Brak komentarzy: