~*~
Nie ma chyba nic gorszego dla kreowania swojego sieciowego wizerunku, niż przyznanie się w połowie 2009 r., że jedną z pierwszych kapel, do jakiej pałałeś miłością bezgraniczną, był Pearl Jam. W ogóle grunge jako zjawisko tak masakrycznie wyeksploatowane przez media, w kolejce do rozmaitych revivali stoi chyba nawet za pudel-metalem (chociaż chwilę, czy on już nie miał swojego małego come backu w postaci The Darkness? Kto dziś pamięta The Darkness?). Brzmienie Seattle (umówmy się na chwilę, że coś takiego istniało) skompromitowane głównie przez straszne post-flanelowe historie typu Nickleback, Creed czy Staind, faktycznie stało się synonimem kaszany, z jaką mógł się równać jedynie nu-metal. Pearl Jam zawsze już będzie za to zjawisko obwiniany bardziej niż bezkompromisowa Nirvana, bo hołdując w znacznej mierze mainstreamowym klasykom, zdecydowanie intensywniej inspirował przeboje typu "How you remind me", które musiały być wystarczająco gitarowe, by być w zgodzie z trendem (a właściwie post-trendem), lecz na tyle ugrzecznione, by nie kłuć uszu słuchaczy komercyjnych stacji radiowych. Rzutuje więc na obraz Peal Jam niestety bardziej grono naśladowców niż dorobek, o którym nikt poważny dziś już nie powie (i racja), że jest mistrzostwem świata (kilka lat temu czytelnicy "Teraz Rocka" wybrali "Ten" na album wszech czasów, co dowodzi jedynie skali popularności). Rzutuje to na obraz kapeli, ale chyba niesłusznie. Samo choćby porównywanie tak bardzo przestrzennego i podatnego na improwizację "Ten" czy coraz bardziej uciekających od kompromisu (również w stosunku do komercyjnej machiny) "Vs" i "Vitalogy", a także dorosłego (brzmieniowo) "No Code" do armii topornych naśladowców, byłoby jednak przegięciem. Również wskazanie źródeł nie pozostawia wątpliwości kto tu według jakich zasług mierzony być powinien. Grunge w swych początkach był jednak tworem wynikającym w znacznej mierze z reakcji na niespokojne czasy (sytuacja polityczna wczesnych lat 90-tych, konflikt w Zatoce Perskiej itd.) oraz dominację grzecznego rocka uosabianego przez Bon Jovi; jasne, że "Ten" to juz ogromna akcja promocyjna, kreowanie Veddera na głos pokolenia i tego rodzaju (śmieszne z dzisiejszej perspektywy) szopki, ale wszystko co było tuż przed oraz obok i co tych muzyków konstytuowało (że wspomnę choćby Green River, Mudhoney, Mother Love Bone), to już każe patrzeć na nich z zupełnie innej perspektywy niż na rzesze naśladowców.
Dziś na Pearl Jam patrzy się jak na relikt przeszłości; po niedawnej reedycji "Ten" w najważniejszych portalach internetowych, zajmujących się muzyką (umownie) "niezalezną", dominował ton raczej pobłażliwy, na zasadzie "to nie nasza muzyka, ale wam coś o niej powiemy - patrzcie jak się wtedy muzycy spinali przy mikrofonach", a słuchacze chyba już dawno łyknęłi, że przyznanie się do fascynacji tym zespołem stawia ich na pozycji przegranej. Sam zresztą także wyrosłem z miłości bezgranicznej do Pearl Jam, ale jednak chciałbym żeby zachowano jakąś równowagę; to był zespół co najmniej przyzwoity, a że konwencja akurat niemodna i teatralne pozy w oczy kłują? Cóż, to moda i konwencja właśnie.
Cały ten oczywisty wywód nie zmienia faktu, że po "Yield" zespół masakrycznie zaniża i ekscytacja towarzysząca czekaniu na kolejny album (już 20 września) w moim przypadku jest zerowa. Chciałbym się rozczarować, chciałbym żeby (tak jak u ich guru - Neila Younga, który tyle razy już się podnosił) można było mówić tylko o słabszym etapie kariery, po którym następuje kolejny cios między oczy, ale takie rzeczy to chyba tylko u starszych panów z Kanady. Zdaje się, że bardzo im zależy na odbudowaniu marki, bo produkcję materiału znowu powierzyli współtwórcy ich największych sukcesów - Brendanowi O'Brienowi. "Backspacer" będzie zawierał 11 premierowych kawałków, z których dwa już znamy. O ile "Get some" naprawdę przywraca nadzieję, to "The Fixer" momentalnie ją studzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz