czwartek, 11 grudnia 2008

The Cure

The Cure - "4:13"
2.9/10

Miałem taką teorię, że począwszy od "Wish", co drugi album The Cure będzie znakomity. Trzeba przyznać, że przy tak rzadkim wypuszczaniu nowych zestawów nagrań, zabrakło zaledwie dwóch lat, by zespół realizował ten schemat przez pełne dwie dekady. Cóż, nie udało się - "4:13" jest równie niesłuchalna jak jej poprzedniczka z roku 2004.

Nie ma się co czarować, powrotu do formy nie będzie. Cztery lata temu można było zwalić wszystko na betonowe brzmienie, za które odpowiadał Ross Robinson. Zdegustowanym znajomym zawsze mogłeś wcisnąć kit, że koleś (mianowany ojcem chrzestnym nu-metalu!!! LOL) nie rozumiał "istoty" tego bandu. Dziś tak łatwo obronić The Cure się nie da. W zasadzie nie ma czego bronić.

Chcieli (słusznie) uczynić brzmienie bardziej przestrzennym, w efekcie słucha się tego fatalnie. Jakość słabo skopresowanej mp3, ale ja nie o tym...

W wypowiedziach na temat tego albumu często słyszę o openerze "Underneath the stars" jako najjaśniejszym punkcie. Sprawdźmy. Długi wstęp, perkusja i gitarowy motyw ciągną w jedynym słusznym kierunku - "The last day of summer". Fajnie, tylko że ten utwór nie załapałby się nawet na b-sida z "Bloodflowers" (gdyby takie istniały), bo po noszącym wszelkie znamiona utoplagiatu wstępie słyszymy coś co cierpi na permanentny brak melodii. Również zachwalany "The only one", choć daje lekkość jakiej nie mieli od lat, jest przeciez zaledwie krzyżówką "Just like heaven" i "Friday I'm in love". Co by to nie było - zawsze to tylko kopia.

Są na tej płycie kawałki wręcz koszmarne, budowane środkami wyrazu znanymi z poprzedniczki, a więc nakręcane masywnym rockowym brzmieniem, w znacznej mierze bazującym na gitarowych efektach Thompsona czy budowaniu emocji krzykiem Smitha. Nie o to chodzi w tym bandzie, nigdy o to nie chodziło. Nawet próba zagrania czegoś co pozornie oddycha (funkująca rytmika "Freakshow") jest i tak tylko dramatyczną próbą ucieczki o topornego brzmienia, męczących, wymuszonych i nudnych melodii, przewidywalnych linii wokalnych i maniery wokalisty doprowadzanej do absurdu (dla zobrazowania polecam końcówkę "The real snow white"). Żadnej myśli przewodniej czy choćby próby zatarcia kompozycyjnych mielizn. Dostajemy wszystko jak na tacy - czym bardziej w głąb tej płyty, tym gorzej dla Ciebie słuchaczu.

Niestety jedyne co ciśnie mi się na usta to słowo "parodia". Ten zespół brzmi jak parodia The Cure, a nie jedna z moich ulubionych kapel lat 80 i 90. Smith, to starszy facet z postawionym na cukrze włosami maskującymi łysinę, muzycy na teledyskach wyglądają jak podstarzalli zboczeńcy z pornosów klasy B. Najgorsze, że ich muzyka prezentuje dokładnie ten sam poziom. Ostatni fragment płyty nosi nazwę "It's over", a ostatnie słowa wyśpiewane przez Smitha - "I can't do this anymore". Jakże wymowne.


Brak komentarzy: