wtorek, 23 czerwca 2009

Eels

Eels - "Hombre Lobo: 12 Songs of Desire"
4.0/10

"Hombre Lobo: 12 Song of Desire" - czyli o wilkołaku, który pożądał.

Jeśli interesowałeś się muzyką w latach 1996-98, mogłeś słyszeć o Eels z rekomendacji Pana Kszczotka w "Tylko Rocku"; jeśli interesowałeś się w roku 2001, mogła ci się udzielić podjarka Pana Kostrzewy związana z albumem "Souljacker"; jeśli z kolei dźwięki zwracały twoją uwagę dopiero w latach dominacji internetu jako medium, z pewnością udzielił ci się hype dwupłytowego kolosa - "Blinking Lights and Other Revelations".

Załapałem się na Eels w pierwszym okresie - "Beautiful Freak" i "Electric-Shock-Blues" mają stałe miejsce na mojej półce z płytami; może w tej chwili bardziej na zasadzie dokumentacji mojego słuchania i sentymentu, niż przeświadczenia o jakiejś wyjątkowości, ale też uroku im odmówić nie sposób. Wtedy postrzegano zespół (a właściwie frontmana) w kontekście twórczości Becka, dziś - z perspektywy czasu i zasług - porównania kapeli do kolesia, który przybliżył lo-fi masom, wydają się trochę nie na miejscu.

Mark Everett konsekwentnie budował swój repertuar na własnej biografii. Nie były to wesołe sprawy, jakieś samobójstwo siostry, jakiś rak matki, relacje z ojcem i takie historie. Innymi słowy - połowę sukcesu na drodze do kultowości zapewniało mu własne życie i umiejętność dzielenia się nim ze słuchaczami. Mówił o tym wszystkim dosadnie i prosto, czasem niby przewrotnie, ale zawsze z ukrytym gdzieś na drugim planie dramacikiem. "Dramacikiem" - właśnie, to co jest przekleństwem tego gościa, to fakt że nie jest on muzykiem, a "muzyczkiem", jego utwory to "utworki", jego językowe wypociny to nie teksty, a "tekściki". Tak, to co na dwóch/trzech płytach można jeszcze określać mianem "proste, ale szczere" i przedstawić jako pozytyw, na albumie dziewiątym jest już tylko irytującym grafomaństwem. E operuje zdolnością opisywania świata na poziomie rozgarniętego 10-latka i niestety nic tu nie pomagają tłumaczenia, że to pierwszy album, na którym nie śpiewa o sobie; na nic opowieści o koncept-albumie, przedstawiającym sposoby, jakimi ktoś totalnie wyalienowany ("Homre Lobo - po hiszpańsku "wilkołak") chce zdobyć obiekt pożądania. To tylko przykrywka, pod którą kryją się grane w kółko od ładnych paru lat, te same trzy utwory na krzyż, te same motywy, ta sama prostota i te same (irytujące już mocno) smutki.

To właściewie zbiór autoplagiatów i każdy z tych kawałków ma po kilka odpowiedników na innych albumach Eels. Brzmi to jak zbitka cytatów, co by jeszcze nie było takie złe, gdyby nie fakt, że E cytuje tylko siebie samego. Jest może dynamiczniej, ale też nie tak, by to kogoś zaskakiwało; jest brudniejsze i surowsze brzmienie zakorzenione gdzieś w bluesie i bluesowych początkach rocka, ale to też już było (chociażby na "Shootenanny"). Brak tu polotu, choćby namiastki świeżości i jakości, jaką jeszcze dałoby się wykroić z połowy materiału "Blinking Lights..." Nie pomogła broda, która ponoć była natchnieniem dla tych piosenek (w sensie - symbol wyobcowania), nie tym razem Mark, nie w ten sposób chłopie.

Jak długo jeszcze można szafować słowem "szczerość", w celu ukrycia postępującego z czasem braku kreatywności, powtarzania się, infantylizmu i nadmiernej prostoty? To pytanie do recenzentów tego albumu, którzy napiszą że E nagrał kolejny piękny zbiór piosenek.

P.S. Za to koncert w Polsce bym w końcu zobaczył, bo podobno nieźle wymiatają. W ogóle Everetta trudno nie lubić, więc mu ten album (jak kilka innych) wspaniałomyślnie wybaczam.

3 komentarze:

Macek Tomaszewski pisze...

Ech, żeby inni dokonywali takich właśnie autoplagiatów. No, ale ja w tym temacie nie jestem obiektywny nic a nic.

Mariusz Herma pisze...

Bardzo mnie ta męczy przy pierwszym przesłuchaniu. Na drugie chyba już nie będę miał siły.

Jakoś łatwiej ich się słuchało za czasów studiów.

pszemcio pisze...

heh, u mnie to było za czasów pierwszych osiemnastek:)