sobota, 28 listopada 2009

25.11.2009 - Yo La Tengo, Katowice, Hipnoza


(Czy na tej fotce cokolwiek widać?)

Czekając cierpliwie aż support pod wdzięczną nazwą Wreckless Eric and Amy Riby, wypstryka się ze swoich poczciwych piosenek (koncert kompletnie bez historii, więc owacje publiki też jakby z grzeczności jedynie), napawałem się dumą, że nazwa Yo La Tengo ściagnęła do Hipnozy tak pokaźną grupę słuchaczy. Pomyłka, niestety znaczna część była tam przypadkowo (może rozdawano bilety w którymś zakładzie pracy w ramach funduszu socjalnego?). Wnioskuję po naprawdę męczących dyskusjach, jakie przez dwie godziny potrafili prowadzić ludzie stojący obok, mając kompletnie w dupie dźwięki płynące ze sceny. Zawsze zastanawia mnie po co oni przychodzą na koncert? Przecież pogadać można wszędzie, choćby w knajpie. Czy to forma lansu? Snoberka? A może faktycznie było nudno? No własnie, do meritum...

Ten koncert miał kilka oblicz. Przede wszystkim gęste, utrzymane w spokojnym tempie i kroczące majestatycznie utwory z zajeżdżanymi gitarami w końcówkach, przeciągające się w tym swym rzężeniu - kwintesencja stylu jak dla mnie. Słodycz wypływająca z chaosu i gitarowego brudu. Takie były chociażby "From a motel" (otwierający całość) czy "Double dare" z klasycznego już "Painful" albo "Here to fall", choć bez smyków i rozmachu znanego z ostatniego wydawnictwa - w tym przypadku wszystko, co na albumach wykracza poza możliwości trójosobowego składu, skutecznie zastąpiły gitary i klawisze. Kawałki, mimo wielowymiarowej treści, utrzymane jeszcze w konwencji piosenki i jakoś tam trzymane w ryzach. Co innego zapodany już na początku, ponad 10-minutowy "More stars than there are in heaven", ciągnący się w swoim własnym ślimaczym tempie i zabijający gitarową improwizacją; właśnie wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że tu żadne zasady nie obowiązują. W tej kategorii najbardziej wymiótł instrumentalny "I heard you looking" (znów powrót do "Painful"), który kończył właściwą część koncertu - to już (sorki za uniesienie) jakaś totalna mistyka wynikająca z gitarowej rozpierduchy, na kolana!

Inna sprawa to te ich delikatne, w znacznej części akustyczne piosenki (Georgia odstawia perkę i chwyta za pudło), z zapodawanym często przez drugiego wokalistę motywem w tle (no wiecie, takie: pam, pampampa pam..). Naturalnym dla takiego setu byłby materiał z "And The Nothing Turned Itself Inside-out", ale akurat z niej (przez długi okres mojej ulubionego płyty z ich dyskografi) zagrali jedynie śliczny "You can have it all" i to na życzenie publiczności (bo koncert życzeń też był, co daje pojęcie o improwizacji w kwestii układania setlisty, co z kolei jest następnym dowodem bossostwa w temacie - tu raczej niewiele było zaplanowane). Ale spokojna głowa, na "Popular songs" też jest podobnego materiału sporo, więc wszystko się idealnie układało.

No i jeszcze jedno, takie bardziej wyluzowane oblicze tria z Hoboken. Kawałki, z których przebijała radość, a publice udzielał sie nastrój wręcz parkietowy. Numery już znacznie bardziej przyswajalne, bez pogłosów i charczenia. To przede wszystkim mega pozytywne "Periodically double or Triple" i "Mr Tough". No i już nie taneczny, ale także w atmosferze luzu, długaśny cover Sun Ra - "Nuclear war" (do obejrzenia poniżej, jakość taka sobie).

Koncert, na którym było prawie wszystko: ponad dwie godziny niezwykle barwnej muzyki, rozpiętość stylistyczna, którą możnaby obdzielić kilka całkiem przyzwoitych bandów, no i zero spinki. Żadnych misji i przesłań, żadnego zbędnego pieprzenia - czysta sztuka. Nie będzie samobójstwa po koncercie, gówniarstwo nie będzie nosiło przyszywek z logiem YLT na tornistrach. Nie tak tworzy sie legendę, przynajmniej nie oni.

Brak komentarzy: