poniedziałek, 23 listopada 2009

Andrew Bird/Josephine Foster, 19.11.2009, Chorzów



Na takie wieczory się czeka, tak to jest z artystami, których sobie właściwie od początku do końca wymyślasz. Wiadomo, że płyty to jedno, ale jakieś takie mocno osobiste podejście do dźwięków, tworzenie własnego obrazu muzyka, ta cała dziecinna, głupia nadbudowa i anty-artystyczne podejście – to drugie. Bird jest właśnie kimś takim, kimś kto za pomocą dźwięków stworzył w mojej głowie obraz nie tylko multiinstrumentalisty, dźwiękowego perfekcjonisty, świetnego songwritera, ale przede wszystkim w pytę kolesia, z którym bym się z pewnością skumplował, gdyby tylko zamieszkał w tej samej dzielnicy (hłe, hłe, hłe). A jeśli ktoś potrafi poprzez muzykę tak całościowo na ciebie wpłynąć, to wyjścia są trzy: ma zajebistych speców od marketingu (odpada), jest postacią co najmniej niebanalną (możliwe), masz słuchaczu absolutnie zryty beret (też nie wykluczam).

Z tym że ten wieczór miał dwóch bohaterów. Josephine Foster przez około 1,5 h darzyła nas pieśniami z pogranicza folku Joan Baez i mrocznych klimatów charakterystycznych dla Marissy Nadler, zahaczając także, w bodajże dwóch fragmentach, o poetykę kojarzoną z wczesną P J Harvey. Przy czym zaznaczyć trzeba, że żadna z tych inspiracji (jeśli w ogóle takowymi kiedykolwiek były), nie równa się z drobniutką Josephine stopniem komplikacji linii wokalnych i samych kompozycji. To nie był łatwy koncert. Artystka zbliżała się często do granicy, przy której zdezorientowany słuchacz wpada w pułapkę interpretacji, w końcu nie wiedząc czy obcuje z geniuszem czy dźwiękowym grafomaństwem; do granicy, w której zachwyt miesza się z irytacją. Inna sprawa, że raczej nie byłem na ten występ przygotowany. Być może trzeba będzie kiedyś odrobić tę lekcję staranniej, bo czego by tej nawiedzonej chudzince nie zarzucać, jest z pewnością artystką intrygującą i niejednoznaczną (swoją drogą pozdrawiam towarzystwo siedzące obok mnie, które najpewniej świetnie się bawiło, gadając i piejąc ze śmiechu przez ¾ trwania koncertu, by w końcu opuścić salę. Ten kraj jest niestety nadal pełen idiotów).

Bird zaczął od długiego instrumentalnego wstępu, podczas którego nastąpiło symboliczne rozpięcie guzików marynarki i pozbycie się obuwia (do końca koncertu już tylko niebieskie skarpetki). Niby jajcarski gest, a jak dużo mówi o podejściu do tematu. Założenie było takie (powiedział to sam muzyk), by przedstawić kompozycje w wersjach nieco innych niż na krążkach. Andrzej starał się przybliżyć publiczności większość kawałków w taki sposób, w jaki powstały; w ich kształcie pierwotnym, bez tych wszystkich zmian i szlifów jakie dokonywały się procesie nagrywania. Zresztą nie wiem na ile to u niego norma, ale faktem jest że większość materiału z ostatnich płyt pojawiało się w bardzo luźnych i często mocno rozbudowanych wersjach.

Ech, zachwyca swoboda z jaką muzyk podchodzi do instrumentów, łącznie z własnym głosem i gwizdaniem. Pojawił się w Chorzowie sam, otoczony jedynie instrumentami. Oczywiście na pierwszymi miejscu skrzypce, z którymi robił co chciał - najróżniejsze techniki wydobywania z nich dźwięków w połączeniu z gitarą, dzwonkami i całą gamą dodatków, dawały efekt który przeszedł moje oczekiwania. Rzecz jasna nie byłby w stanie w pojedynkę stworzyć tej namiastki wieloosobowej orkiestry, gdyby nie loopery, otaczające nas mnogością zapodawanych przez Andrew wątków. Efekt? Co się będę szczypał – w ciągu dwóch godzin zostałem wyjebany w kosmos. No i wraca wątek osobisty, to jest naprawdę w pytę koleś, który zagaduje publikę, czaruje umiejętnościami aktorskimi i interpretacyjnymi (choćby zabawne wykonanie „Why” z włączonym w całość monologiem), wszystkimi tymi anegdotami poprzedzającymi utwory, luzem, poczuciem humoru (tu wpleciemy refren o drożdżówkach, tam motyw piosenki z Ulicy Sezamkowej). Nawet jego pomyłki były po prostu kolejnym sympatycznym akcentem. Dystans! Dystans do siebie i swojej twórczości oraz sceniczna osobowość, co oczywiście nie może przysłonić faktu, że pod względem czysto artystycznym była to półka najwyższa. Można być znakomitym instrumentalistą, ale stworzonym na scenę trzeba się urodzić. Przy tym wszystkim widz ma wrażenie, że to zwykły facet, który chwilę po koncercie przyjdzie podpisać ci płytę i pogadać. Gdyby nie to cholerne przejęcie faktem, że stoi przede mną sam Andrew Bird, może bym coś z siebie nawet wydusił. Cóż, wieleśmy sobie nie pogadali...

PS. Poniższy fragment niestety nie z Chorzowa, ale nic sensownego wyszperać się naprawdę nie dało.

3 komentarze:

hennessy.williams pisze...

Wieleście sobie nie pogadali, ale wiesz - z kumplami z tej samej dzielnicy rozumiesz się bez słów.
Josephine lamentowała pięknie, choć przyznaję bez bicia, że trochę za duża to była dawka i poczułem się zmęczony zdeka.

Mariusz Herma pisze...

Sorry że akurat o to pytam, ale na czym miały polegać te jego pomyłki? Techniczne po prostu?

pszemcio pisze...

tak, tzn. zdarzyło się, że gdzieś mu się tam te loopy nie zgrały, gdzieś sobie nie wskoczył w odpowiednim momencie albo po prostu rypnął sie w tekście. nie było tego jakoś masakrycznie dużo, więc raczej śmieszyło niż irytowało. zresztą te pomyłki to zdaje się jego specjalność z tego co wyczytałem na blogu honnessey