wtorek, 17 listopada 2009

Pear Jam

Pearl Jam - "Backspacer"
6.0/10

Już dawno żaden album weteranów z Seattle nie zbierał tak dobrych ocen. Czy słusznie?

W którymś z niedawnych numerów Machiny przeczytałem o rzekomym powrocie mody na grunge. Na upartego można by przyklasnąć. Padanie na kolana przed koncertówką Nirvany, całkiem nieźle sprzedający się krążek Alice in Chains no i Pearl Jam - trójka powróciła, jeszcze tylko skrzyknąć do kupy chłopaków z Soundgarden i zaczniemy się zastanawiać... Hmmm... Warto?!

No właśnie. Można starać się kreować rzeczywistość, bo przecież kryzys, czasy trudne, to i dźwięki odpowiednie by się zdały, ale o prawdziwym revivalu zapomnijcie - raczej dowód, że w czasach niełatwych jechanie na sentymentach się opłaca. Koncertówka to tylko... koncertówka, wznowienie działalności AIC z wokalistą jadącym na wokalnej manierze poprzednika, to nieśmieszny żart, a Pearl Jam wprawdzie wrócił, ale wracał przecież regularnie (ostatnio z marnym zresztą skutkiem).

"Backspacer" miał być w założeniu bardziej wyluzowaną odpowiedzą na optymistyczny wybór Ameryki w wyborach prezydenckich. Kondycja drużyny Veddera chyba faktycznie uzależniona jest obecnie od warunków zewnętrznych, bo album zjada na śniadanie trzy poprzedniczki. Przede wszystkim wali w pysk obniżenie poziomu spinki. Postawili na klasyczne, szybkie, rockowe kawałki, może nawet z chęcią stworzenia takich luzackich, afirmujących życie, młodzieżowych (sic!) hymnów, pochodnych "My generation". Właśnie te szybsze i zwięzłe gitarowe czadziki, to jakby odbicie ich zamiłowania do coverowania klasyków. Z drugiej strony powrót do współpracy z O'Brienem przywraca każdemu z muzyków należyte miejsce. Jest odpowiednia dynamika, w końcu sekcja rytmiczna zgrywa się z resztą i w końcu są melodie, jakich długo im brakowało. Całość uzupełniają fragmenty lżejsze (z być może zbyt banalnymi smyczkowymi aranżacjami), o klimacie nawiązującym do prostoty "Into The Wild", czyli de facto do prostoty korzeni amerykańskiej piosenki.

Jasne że są momenty słabsze (patos "Amongst The Waves" czy "Speed of Sound" mogli sobie darować, choć fani ciągle wzdychający do "Ten" raczej to łykną), ale generalnie jestem zaskoczony, że ich jeszcze na coś takiego stać. Przy założeniu, że poziom czterech pierwszych wydawnictw zawsze już będzie nieosiągalny, można się nawet pokusić o teorię "drugiego oddechu"

Ok, byłem fanboyem PJ i taka ekscytacja, jaka towarzyszyła czekaniu na kolejne ich płyty w czasach świetności, pewnie już nigdy mi się w życiu nie przytrafi (bom stary i zgorzkniały). Przyznaję, że od sentymentów wolny nie jestem, ale nawet przy sileniu się na maksymalny profesjonalizm, obiektywizm i dystans, nie mogę zaprzeczyć, że dawno już żadnej płyty nie słuchało mi się tak dobrze w samochodzie. Rock samochodowy? Rock stadionowy? Rock sentymentalny?

Brak komentarzy: