sobota, 2 stycznia 2010

Coś na kształt podsumowania 2009 - cz.2



5. Yo La Tengo - "Popular Songs"

Właściwie trudno stwierdzić czym różni się ten album od poprzedniczek. Trio z Hoboken nadal realizuje własny pomysł na łączenie przeciwieństw; pomysł o zakreślonych już jakiś czas temu ramach. Stworzyli własny paradygmat różnic, poza który nie wychodzą. Jednocześnie nie pierwszy raz okazuje się, że wykonawcy grający po prostu swoje, zyskują tym samym coraz większe uznanie. Konsekwencja i rzemiosło oraz to niezbędne coś, co stanowi o ich cholernej wiarygodności. Niby nie wiele, ale wymieńcie mi więcej niż 5 nazw tak wzorcowych dla indie rocka w chwili obecnej.



4. The xx - "xx"


Gdyby mi ktoś wcześniej pokazał ich fotę i powiedział "to jest zespół na pierwszą piątkę 2009", pewnie bym pomyślał, że to zwyczajny wkręt. Poza tym, myśmy z Kasią tego słuchali bez znajomości ich wizerunków i przeżyliśmy autentyczny szok po rewizji na YouTube, gdy się okazało, że wyglądają jak jakieś niemieckie emo-dzieciaki. Ale chrzanić to, nie buźki stanowią o ich uroku, a nawet nie ten plumkający bas w piosenkach. Cały patent na muzykę to właściwie takie odbijające się piłeczki, bez początku i końca. Fajne, ale by poruszali naprawdę, potrzebowali czegoś silniej działającego na zmysły - w tym wypadku pięknych linii wokalnych. Wokalami The xx stoją, bo większość wejść Olivera kontrującego Romę i Romy kontrującej Olivera, to hooki. Dialog godny XXI wieku.



3. Grizzly Bear - "Veckatimest"


Grizzly Bear - wszystko o tej płycie napisałem tutaj i nic ciekawszego raczej nie wymyślę. Zadziwiająca jest siła tych nagrań z perspektywy kilku miesięcy od wydania. Właściwie za pomocą prostych środków potrafili sprawić wrażenie przepychu i niezwykłej maestrii oraz strukturalnych spiętrzeń. Inspirując się nowatorskimi albumami ostatnich lat, nagrali muzykę brzmiącą w gruncie rzeczy dość staroświecko. A przecież paradoksalnie stali się modni na tyle, by dotrzeć do 8 miejsca Billboardu. Chyba sami się tego nie spodziewali.



2. Flaming Lips - "Embryonic"


Wayne Coyne gra nam na nosie jak chce. To nie jest pierwszy tak znaczący skok stylistyczny w karierze Flaming Lips, a przecież krążek wywołał skrajne emocje. Tylko czy argumenty o braku melodii, niesłuchalności, przeroście formy nad treścią, nie są czasem wynikiem oczekiwań na jakiś Soft Bulletin 2? Przecież to, co tu najbardziej szokuje, to przesunięcia w ramach estetyki. Wymiana ślicznych (przez to niejednoznacznych) aranży na szorstkie i niemal awangardowe (przez to równie niejednoznaczne). W tym szaleństwie jest metoda, estetyka "piękne inaczej" broni sie właśnie dzięki towarzyszącym jej melodiom i strukturalnym poszukiwaniom, które są wyzwaniem dla słuchacza, ale jednocześnie dają mu możliwość odsłaniania kolejnych atutów "Embryonic" metodą drobnych kroczków, a jest co odkrywać. Czyli masło maślane, bo widzicie, o tej płycie właściwie nie da się sensownie pisać.



1. Animal Collective - "Merriweather Post Pavilion"


Jeśli o "Veckatimest" napisano już wszystko, to co z albumem, który zgarnął najwyższe laury w większości opiniotwórczych portali muzycznych? Tak, wiem, za cholerę nie jestem oryginalny, ale czemu miałbym kopać się z koniem? MPP to krążek, który pochłania w całości, w którym nie liczy się podział na poszczególne tracki czy melodie. Odpalasz play i przeżywasz rytmiczne trzęsienie ziemi. Stajesz się częścią plemienia Animal Collective, sekty z której nie ma ucieczki.

Brak komentarzy: