6.3/10
Krótko o najdłuższym tegorocznym albumie.
Trzy płyty, dosłownie trzy długaśne płyty musiała wypełnić muzyką boska Joanna, by udowodnić sobie i wszystkim w około, że na piekielnie dobrym "Ys" ostatniego słowa nie powiedziała. Niepewność nowego materiału (na zasadzie: daję wam wszystko i nie ma bata, żeby każdy nie znalazł tu czegoś dla siebie) czy wręcz przeciwnie - rozdmuchane do granic możliwości ego i wiara we własną nieomylność?
Strach podchodzić do takiego materiału, zakładając nawet, że obcujemy z kimś tak oryginalnym, mającym swój jedyny i niepowtarzalny styl, bazujący na długich, epickich i nieliniowych historiach oraz dziecinnym głosie, który był jakąś wypadkową Bjork, lasek z Cocorosie i czegoś absolutnie swojego. No i kontekst muzyczny - ona i jej harfa.
Trzy długie płyty wypełnione muzyką - format zarezerwowany dla wydawnictw stricte fanowskich, jakichś zbiorów odrzutów i b-sidów, a tu proszę - całkowicie nowy materiał. Na coś takiego pozwolił sobie w 1999r. Stephin Merritt z Magnetic Fields, ale nawet on wydał swoje "69 Love Songs" jako oddzielne krążki (dostępne opcjonalnie jako 3-płytowa kompilacja). Tylko czy presję ciążąca na obu wydawnictwach można w ogóle porównywać? "Have One On Me" z założenia miało być czymś wyjątkowym, bo po "Ys" to właśnie Joanna była pierwszą damą niezależnych salonów.
Miała podobno poważne problemy z głosem - to słychać. Nie, nie chodzi o uchybienia warsztatowe (zresztą teraz już nie nagrywa się albumów ze złymi wokalami, a poza tym kim ja jestem by oceniać czyjeś warunki głosowe?), a o zachowawczość. Swego czasu nagrałem mojej obecnej żonie "Ys", potem opowiadała, że po wyjściu ze swojego pokoju w akademiku spotykało ją pytające spojrzenia współlokatorów: "co za przeraźliwe skrzeczenie dochodzi zza tych ścian"? Uspokajam wszystkich obecnych studentów - teraz można zapuszczać Joannę nawet dwa razy głośniej, nikogo uszy nie zabolą. Znormalniała, złagodniała, uspokoiła się , z rzadka przypominając za co ją tak polubiliśmy. Zbliżyła się do twórczości Joni Mitchell na tyle, że czasami nerwowo sprawdzisz czy nie pomyliłeś płyt włożonych do odtwarzacza. W tej kwestii polecam szczególnie "In California" - coś między "Blue", a "Court and Spark". Wspaniałe to były płyty, ale czy kolejna Joni jest nam potrzebna (szczególnie, że inspirujących się jej dorobkiem było po drodze całkiem sporo)?
Kolejna sprawa - aranże. Po tym albumie przestaniemy pewnie identyfikować artystkę z harfą. Również w tej kwestii postarała się o dopasowanie do maglowanego setki razy kanonu, czytaj: zapomnimy o tej płycie szybciej niż się niektórym zachodnim recenzentom wydaje. Tu wszystko jest ładne i na swoim miejscu - zdaje się, że to jest największa wada "Have One On Me". Orkiestracje, pianinko, dęciaki, drobne dodatki, to wszystko zaledwie wypełniacze. Brak miejsca na jakieś odważniejsze kroki, a ilość materiału nie rekompensuje długich przestojów. Wiem, że się czepiam, ale nie oszukujmy się - to taka artystka od której wszyscy wymagają więcej.
I w sumie nie ma co się spinać, przyjmijmy to artystyczne założenie - tak miało być, tak siebie w 2010r. wymyśliła i to jest ok., ale fakt, że dobrego materiau starczyło jedynie na pierwszy krążek, to już niestety przypadłość dość krępująca. Połączenie piosenkowych form "The Milk-Eyed Mender" z długością kompozycji zarezerwowaną dla pokręconych fragmentów "Ys", daje dość smutną konstatację, że słuchając ziewamy średnio co 3 minuty, z niepokojem sprawdzając ilość tracków pozostających do końca albumu.
Szkoda, wielka szkoda, że ten materiał nie jest przynajmniej o połowę krótszy, bo w obecnej formie konfrontowanie go z wcześniejszymi wydawnictwami Joanny nie ma nawet specjalnego sensu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz