Koncerty, na których być się CHCE, mają to do siebie, że zawodzą, bo rzeczywistość rzadko jest w stanie sprostać wyobraźni. Być może dlatego występ Mount Eerie tak mocno utkwi mi w pamięci. Pewnie, że chciałem bardzo, tylko kompletnie nie wiedziałem czego się po takim występie spodziewać.
Kilka dość kiepskiej jakości obrazków widzianych na YouTube, to za mało by sprecyzować wymagania. Phil Elvrum takie aranżacyjne odloty serwował na albumach Microphones, że można było oczekiwać jakichś efektów specjalnych czy innych bajerów, tymczasem nieziemski był jedynie powtarzany namiętnie dowcip o kosmitach, pozdrawiających Ziemian wdzięcznym "peace" z użyciem trzech nieskoordynowanych paluszków (he, he). Elvrum to taki ktoś, kto kompletnie nie wyróżnia się spośród publiczności, jaka przychodzi na jego występy. Gdy spacerował wśród krzesełek przed koncertem, wielu chyba nie zdawało sobie sprawy, że to ten miły pan będzie przygrywał nocą. Strasznie sympatyczny gość - jeśli go skonfrontujemy ze smutkiem ziejącym z ostatnich dzieł Mount Eerie.
Najpierw była Kanadyjka o wdzięcznym pseudonimie Woelv. Nikt chyba specjalie nie czekał, a tu niespodziewanie zrobił się z tego koncert według niektórych przebijający występ twórcy "Glow Pt. 2". Woelv - samiutka na scenie ze swoją gitarą - to niewielkich rozmiarów, przeurocza osóbka o pięknym głosie, którą umiejscowiłbym gdzieś między nostalgiczną Bjork, Joanną Newsom i elegijno-religiną Sinead. Trochę baśniowych klimatów, którym blisko do Sigur Ros, trochę kombinowania z gitarowymi motywami, które powtarzane niczym mantra i delikatnie modulowane w połączeniu z "tym" wokalem, dawały efekt powalający. "Dziękuję" po każdym utworze, mówione z wdziękiem 6-latki, budowanie napięcia, jej gesty plus niespotykany urok tych niby folkowych piosenek sprawiły, że raczej nikt z obecnych o artystce nie zapomni. W pewnym momencie powiedziała: "zdaję sobie sprawę, że nie wiecie o czym śpiewam, ale to nie są aż tak smutne piosenki". Faktycznie nie wiedzieliśmy - śpiewała po francusku.
No i Mount Eerie, czyli Elvrum - gość dla którego "Rondo Sztuki" nawiedziło tego wieczoru ze 150 osób. Kameralny klimat, za plecami artysty oszklona ściana, za którą widnieje oświetlone katowickie rondo - w pewnym momencie muzyk powiedział, że nigdy jeszcze nie grał w tak zabawnym miejscu, pewnie nie tylko on. Niesamowite jak ten niepozorny facet wspaniale brzmi na koncercie, jak potrafi naturalnie przejść z błahych akustycznych dźwieków w ton najbardziej przejmujących z możliwych pieśni. Jak sobie improwizuje, zmienia konstrukcje utworów, albo najzwyczajniej w świecie zapomina tekstu i jest to naturalne jakby "tak miało być". W pewnym momencie tak się zirytował lukami w pamięci, że w środku utworu zaczął grać powtarzaną w kółko partię z "Glow 2" - "I forgot my songs, I forgot my songs, I forgot my songs, my songs are gone". No i brawa.
Nie wiem czy bardziej wzruszały mnie momenty z "Glow Pt. 2" czy z "Flashlight". Nie ważne, koncert - tak jak płyty Microphones i Mount Eerie - odbiera się całościowo. Wyć się chciało momentami. A wszystko to nam robił facet z gitarą i projektorem. Dla niżej podpisanego - koncert życia.
P.S. Na zdjęciu kosmita autorstwa Elvruma na moim egzemplarzu "Glow Pt. 2".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz