wtorek, 17 czerwca 2008

dEUS

dEUS - "Vantage Point"
4.0/10

Tom Barman i (jego nowa) spółka, konsekwentnie podążają wytyczoną od początku ścieżką - w myśl zasady, by każdy kolejny album dEUS był słabszy od poprzedniego.

Dam sobie uciąć cokolwiek, że nikt nie podejrzewał aż takiej miernoty "Vantage Point". Owszem, można teorię o równi pochyłej kolejnych wydawnictw Belgów podtrzymać bez trudu, ale trzeba też widzieć z jakiego pułapu zaczynali. "Worst Case Scenario" i "In A Bar Under The Sea" to niekwestionowane klasyki gitarowego rocka lat 90-tych. W czasch świetności flanelowych koszul dEUS serwował dawkę muzyki praktycznie niedefiniowalną. Od tradycji niezal-rocka spiętej klamrą Velvet Uderground i Sonic Youth, a także świrów pokroju Zappy i Beefhearta, do mainstreamowego rocka, popu i jazzu. Od modnych wówczas gitarowych herosów rzędu Smashing Pumpkins czy Nirvany po eksperymenty w klimatach Becka. Byli (są?) "muzyczną odpowiedzią Belgii na wszystko czym chciałbyś ją zaskoczyć". I nawet jeśli późniejsze, wyciszone i przebojowe "Ideal Crash" oraz bardziej gitarowe, choć też nastawione na piosenki "Pocket Revolution", nie miały "tej" świeżości, to i tak zespół jawił się jako pewniak, który nie nagrał słabej płyty - band godny swojej nazwy. Niestety "Vantage Point" znacznie ten obraz zmienia.

Początek jest nawet obiecujący, bo funkujący "When She Comes Down" bezboleśnie wprowadza w całość, podając w refrenie całkiem ładnie rozlane gitarowe dźwięki. Nie mam też problemu z nerwowym "Oh Your God", choć dalekie to od rewelacji. Cały bajer polega na popierdolonym podkładzie i narastającym wraz z wokalem rytmem (znamy te chwyty na pamięć). Ale jakby bez iskry, bez ostatecznego rozwiązania; brzmi to zaledwie jak początek czegoś większego, co niestety nie następuje. Jakbym miał jeszcze coś ciekawszego wyłuskać to ewentualnie "Favourite Game", zbudowany z prostackiej, ale dającej kopa gitarowej sekwencji wspartej energetyczną wokalną wstawką. No i "Architect", bo przy całej swej "kanciastej" strukturze jest po prostu mega przebojowy. Dużo łagodniejsze i bardziej "syntetyczne" brzmienie plus istniejący jedynie w teorii perkusista, a jednocześnie kompozytorska niemoc, nie pozwalająca poprowadzić tych (często za długich) kawałków do jakiegoś ciekawszego punktu - oto smutny obraz tej płyty. Do tego masakrycznie zaniża końcówka. Trudno zauważyć gdzie kończy się, a gdzie zaczyna najbardziej (raczej w zamierzeniu) odjechany "Is A robot". Nie rusza "Smokers Reflect" - kompletnie bez wyrazu; podobnie "The Vanishing Of Maria Schneid" - a chciałbym by było inaczej, bo gościnnie wystapił tu Guy Garvey z Elbow.

Całość niestety najzwyczajniej nudzi i razi przeciętnością. Widziałem juz nawet jakies "sponsorowane" recenzje mówiące o najbardziej przebojowym albumie dEUS; srutututu - te piosenki ciągną się jakby były 15 minutowymi, progresywnymi potworkami. I tylko żal, że to coś jest sygnowane tak uznaną i ważną marką. Nazwa zobowiązuje do cholery!

3 komentarze:

Adam pisze...

Dobra recenzja, bo podzielam twoją opinię. I mam wreszcie dobre argumenty na poparcie moich odczuć.

pszemcio pisze...

dzięki. w sumie trochę kiszka z tą nową płytą, bo to zawsze byli moi ulubieńcy

Adam pisze...

screenagers dEUS robi za świętą krowę: trzeba uważać, iż jest to zespół doskonały.