poniedziałek, 1 września 2008

Primal Scream

Primal Scream - "Beautiful Future"
4.8/10

Przeczytałem gdzieś o nagonce na lidera Primal Scream, jaką urządzili sobie dziennikarze kilku opiniotwórczych brytyjskich gazet. Otóż nie podoba się szanownym krytykom, że Bobby Gillespie, mieszkając w bogatej londyńskiej dzielnicy, pisze o pustych domach i płonących samochodach; że niby klamstwo i obłuda. No tak, jeśli w kraju, który był kolebką gitarowgo buntu, pismaki nie rozumieją na czym polega rock'n'rollowy cyrk, to chyba nikt już nie rozumie.

Nowy album Primal Scream to wydarzenie. Może nie u nas, bo nad Wisłą jakiegoś specjalnego statusu nigdy nie mieli, ale na Wyspach tak. Niewtajemniczonym przypomnę, że nie można nie znać kapeli mającej w swych szeregach byłych muzyków Jesus And Mary Chain oraz Stone Roses; kapeli, która drastycznie żąglując stylami, nagrała przynajmniej 3 albumy wybitne, sprzedając ponad 10 milionów płyt. Ich poprzednie dokonanie - "Riot City Blues" - to bezbolesny zwrot w kierunku tradycji Rolling Stones; teraz wracają do typowego dla siebie eklektyzmu, nadając mu nieco inny (mniej fajny) charakter.

Droga którą przeszli (od tradycyjnego, luzackiego rocka do mieszanki klubowych estetyk czerpiącej z kultury rave, sampli tworzących połamane rytmy, muzyki house, psychodelli, disco itd.) to temat na dłuższą rozprawę. Krótko mówiąc - Primal Scream wyzwań się nie boją, a ich muzyczne poszukiwania budzą podziw i respekt.

"Beautiful Future" nie ma jednak ani psychodellicznego posmaku "Sreamandeliki" ani dubowego mroku "Vanishing Point", nie ma także zabijającej rytmiki i zagęszczonego brzmienia "XTRMNTR" oraz brudu "Evil Heat". "Beautiful Future" to płyta pop.

Niby nic złego w kolejnej metamorfozie dążącej do złagodzenia brzmienia, zaokrąglenia kantów i bycia bardziej "radio friendly", gdyby nie formuła, jaką wybrali dla nowych kompozycji. Gillespie z kolegami budują utwory na najprostszym z możliwych patencie. Konstrujcję pożyczyli z muzyki klubowej w tym sensie, że daną (mniej lub bardziej udaną) frazę powtarzają w kółko przez kilka długich minut, jednocześnie nadając całości dość łagodny (jak na nich) wydźwięk i praktycznie nie wzbogacając tych potworków, nie próbując w najmniejszym stopniu urozmaicać rytmiki, zagęszczać muzycznej przestrzeni, robić czegokolwiek co pozwoliłoby zostać dłużej przy tych dźwiękach. Nie wiem co stało się z tym zespołem, kilka nośnych (a i tu mam wątpliwości) melodii to za mało by można było uznać ten zestaw za dobry. O ile jeszcze singlowy "Cat't Go Back" czy utwór tytułowy, z racji chwytliwości, bronią się w tej konwencji nieźle, to reszta już kuleje. I nie pomoże krótkotrwały powrót do stonesowskiego paradygmatu (przesiąknięty R'n'B "Zombie Man") czy - naprawdę piękny, senny "Over and Over" (cover Fleetwood Mac). Ta płyta jest rozczarowaniem, a wrażenie ogólne liche.

Problemem tych kompozycji - to do was: brytyjskie pismaki - nie jest wcale kwestia tekstów czy buntowniczych póz, ale najzwyczajniejszy w świecie twórczy kryzys jednej z najlepszych kapel lat 90-tych; więc ruszcie te swoje grube tyłki, odpalcie cygara i napiszcie o czymś ciekawszym niż nudny "Beautiful Future".

Brak komentarzy: