wtorek, 22 stycznia 2008

Będę opłakiwał CD

Era CD powoli dobiega końca, różni, przemądrzali prorocy już obwieszczają nadchodzącą apokalipsę. Sprzedaż srebrnych krążków na rynku amerykańskim tylko w zeszłym roku spadła o około 15%. Powszechnie trąbi się o cięciach w wytwórniach płytowych, ograniczaniu wydatków na zachcianki gwiazd itp., a sprzedaż laptopów bez napędu DVD ma ostatecznie dobić ucieleśnienie zła, jakim stały sie srebrne krążki (czy w ogóle jakiekolwiek fizyczne nośniki).
Wśród "słuchających" euforia miesza się z goryczą. Mam na to swoją teorię, jako zwykły człowiek lubię uporządkowaną rzeczywiśtość, to fałszywe przekonanie, że panuje się nad duchem i materią. Lubię, kataloguję, kolekcjonuję, zbieram. Oszukuję się, ale cóż. Do tego dochodzi cała otoczka, którą ja i moi rówieśnicy znają już tylko z opowiadań, o rytuale rozpakowywania vinyli z fantastyczną ruchomą okładką Physical Graffiti Zeppelinów czy niepodrabialnym dźwięku plastikowych krążków. CD było inne, cyfra brzmi inaczej, okładki bywają równie lub bardziej ekscytujące niż vinylowe klasyki, ale nie mają "tego" formatu. A jednak będę płakał po CD. Mimo zazdrości, z jaką patrzę wstecz na czasy, w których plastik rządził - to właśnie po CD będę płakał, bo CD jest doświadczeniem "moim". Może gorszym, może ułomnym, ale "moim". Moim i mi podobnych, dla których to właśnie CD leżące na półce w Empiku było ucieleśnieniem wszelkiej muzycznej, duchowej (bo w pewnym wieku się "doznaje", a nie słucha) i w ogóle jakiejkolwiek ekstazy.
Ile to kasy odkładanej w pocie czoła, ile wyrzeczeń by mieć oryginalne Vitalogy, by mieć Ok Computer na półce - tylko dla siebie, by jałówka z okładki Atom Heart Mother leniwie łypała okiem w moją stronę. Poczucie "posiadania" muzyki dla kogoś tak zaangażowanego w temat jak ja jest doświadczeniem tyle egoistycznym co słodkim i uzależniającym. Jak tęsknota za wyprawą w prozie Kerouaca, jak żywioł improwizacji w jazzie, jak rosół w niedzielne popołudnie. Tak, kto wdepnął w kolekcjonowanie ten ugrzązł po szyję.
Pomijam oczywisty fakt konceptu i "uzupełniania" się elementów wypowiedzi artystycznej, jaką jest muzyka i okładka. Pomijam fakt "trzymania w kupie" materiału dzięki nośnikowi. Postrzegania go dzięki temu jako monolitu, zamkniętej wypowiedzi, z granicami, budowaniem napięcia, kolejnymi aktami dramatu. Mp3 tego nie ma, mp3 to zwrot do epoki singlowej, to powrót do czasów dominacji trzyminutowej piosenki nad czterdziestominutowym albumem. To krok wstecz do lat 60-tych. Słodkie to lata - przyznaję - ale drugi raz do tej samej rzeki się nie wchodzi. Przynajmniej ja nie chcę.
Cieszą się ci co nigdy bakcyla nie połknęli, co uzależnili sie od muzyki słuchanej hurtowo, którzy nie musieli się w przeciętnym albumie "dosłuchiwać" wartościowych rzeczy puszczając ją po raz setny (bo przeciez cena krążka to był kosmos - przyznanie się do nietrafionej inwestychji byłoby hańbą). Wygrywają więc ci co muzykę - którą biorą za darmo - bezrefleksyjnie przyjmują jako okruchy dźwięków dochodzących z głośników gdzieś między kolejnym odcinkiem M jak Miłość, a przepisywaniem pracy magisterskiej kupionej od brata kolegi. Wygrywają ci co poznają 16 nowych albumów miesięcznie (jak kurwa można zgłębić 16 albumów miesięcznie !?), nie potrafiąc w efekcie nawet powtórzyć nazw wykonawców, których "przemielili". Witaj wesoła gawiedzi! Nadejszly czasy mp3! Zegnaj muzyko...
PS. Jeśli ktoś nadal twierdzi, że cyfra w postaci płyty CD jest bezduszna to czemu z taką euforią przyjmuje martwicę mp3? Do refleksji na zadanie domowe.

1 komentarz:

Adam pisze...

Szkoda CD, szkoda, bo mp3 ma gorszą jakość ( z resztą argumentów poniekąd się zgadzam, chociaż ja jestem typowym przewalaczem , nie mam do muzyki rokowej poważnego podejścia od czasu jak usłyszałem 5 symfonie Brucknera doszedłem do wniosku, że nikt tego nie przeskoczy, tylko słuchając Mahlera, Brucknera potrafię tylko słuchać muzyki).Nawet ja ze swoim słoniowym uchem to słyszę na swoim dość przeciętnym sprzęcie audio. Szkoda, że takie ogg nie wygrało. Ma lepszą jakość niż mp3.