niedziela, 17 lutego 2008

THE CURE - post okolicznościowy


Muszę zwalczyć tę chorobę
Znaleźć lekarstwo
(Pornography)*


Impotencja

Mój pierwszy kontakt z The Cure to okres słuchania boys-bandów, Roxette i masy podobnego gówna we wczesnych latach podstawówki. Pamiętam jak w okolicy IV klasy poszedłem po lekcjach do mieszkania M.M., siedział u niego jakiś koleś podniecony faktem, że kupił VHS z dokumentem o zespole. Widok Smitha dla kogoś w moim wieku to była trauma, pamiętam jakieś ujęcia - Roberta na wózku inwalidzkim (???), tą jego wyszminkowaną twarz i popieprzoną fryzurę, pomyślałem – "chore".

Faza plateau

Potem rok 1992 – teledysk do Friday I’m In love i album „Wish”. To się już mogło podobać. Miałem 13 lat, byłem na etapie płyt Prince’a. Taki kawałek musiał robić wrażenie na łebku zanurzonym w popowej (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) estetyce. Problem w tym, że to przecież nie był reprezentacyjny dla nich utwór. Pamiętam rozczarowanie, gdy kupiłem płytę, którą rozpoczynał mroczny riff Open. Przy takim Apart też można było żyły podcinać. To za wiele dla duszy nastolatka. Było jeszcze wprawdzie puszczane przez trójkę Letter to Elise, ale ogólnie przerastało mnie to.



Następny był „Disintagration” – najsłynniejszy , najbardziej klasyczny album grupy. Wtedy – w technikum – nie wiedziałem z czym mam do czynienia. Smith był zbyt niejednoznaczny, zbyt „wymagający” by mógł wygrać z pokoleniowymi prorokami z Seattle. Nie byłem gotowy.

Orgazm

No i rok 2000 – premiera „Bloodflowers”, Stelmach zapodaje w Trójce Last day of Summer – spadam z krzesła. Kupujemy z bratem album – do dziś moje Opus magnum jeśli chodzi o Smitha.




Ale też trzeba przyznać, że nie jestem standardowym słuchaczem/ fanem; nie wychowywałem się z nimi, nie przeżywałem premier poszczególnych albumów, nie mam młodzieńczego sentymentu do ich największych dzieł więc nie trzymają się mnie oklepane stereotypy w rodzaju: Cure = "Pornography"/"Disintegration". Zbyt bogatą i różnorodną mają dyskografię, by tak upraszczać sprawę i sprowadzać wszystko do tych dwóch płyt – choć wiem jak znaczące to dokonania.

Oczywiście po” Bloodflowers” zaczęło się stopniowe poznawanie dyskografii. Wróciłem do „Wish”, nierówna to płyta – Smith mówił, że miał to być w zamierzeniu album podwójny, łączący dwie odmienne strony zespołu: pogodną i radosną nawiązującą do klasycznej, beatlesowskiej szkoły pisania piosenek i tą mroczną – z która najczęściej identyfikowana jest grupa. Wyszedł faktycznie zróżnicowany, ale i bardzo niespójny album, który darzę sporym sentymentem i który przede wszystkim zawiera mój ulubiony, genialny – Apart.
No i potem poszło, poznawałem kolejne odsłony serialu, mimo że nieraz dramatycznie różne, jednak wszystkie naznaczone osobowością Smitha. Niesamowite było odkrycie na nowo „Disintegration”, tego ponurego, absolutnie wyjątkowego albumu, swoistego studium rozpadu osobowości, umierania miłości, problemów związanych z kryzysem wieku średniego. Piękne i wstrząsające.




Poznałem też „Pornography”, który zaczyna się tak wymownie:

Nie ma znaczenia jeśli wszyscy umrzemy
Ambicja na tylnym siedzeniu czarnego samochodu
W wysokim budynku jest tyle do zrobienia
Czas pójścia do domu
Historia w radiu
(100 Years)*

To chyba najbardziej przygnębiający materiał zespołu, krążek o którym Smith mówił, że nagrywanie go było torturą. To także okres perturbacji i kłótni wewnątrz grupy. Monotonne i przytłaczające „Pornography” nadal robi ogromne wrażenie. Album bez przebojów - bo powiedzieć tak o singlowym Hanging garden byłoby przegięciem (Nota bene - mój ulubiony singiel The Cure). Na te nieprzeciętne doznania, jakie gwarantuje obcowanie z tą płytą, składa się przede wszystkim jednostajna, wyeksponowana sekcja rytmiczna i gitarowe ściany dźwięku.

Zakryj moją twarz gdy zwierzęta płaczą
W wiszącym ogrodzie
(Hanging garden)*



Odprężenie

Potem „Kiss me kiss me” – dwupłytowy kolos. To z kolei jedna z najszczęśliwszych sesji nagraniowych jakie Smith przeżył. Słychać to też w muzyce, bardzo różnorodnej ze znacznym udziałem dęciaków. Najbardziej singlowa ich płyta, z mnóstwem przebojów. Dwa oblicza: ponure, zamyślone oraz pogodniejsze - choć nawet w tych jaśniejszych momentach nie sposób uciec od piętna które przypomina „autorem tej pozornie radosnej piosenki jestem ja – Robert Smith – weź więc to wszystko w cudzysłów i idź popełnić samobója”.

Nie można nie wspomnieć o nowofalowych początkach zespołu, które dokumentują „Three imaginary boys” oraz „Boys dont cry”

Siedzimy w tym samym pokoju
Obok siebie
Mówię ci niewłaściwe słowa
Karmię cię
Spójrz w moje oczy
Oboje się uśmiechamy
Mógłbym Cię zabić
Bez trudu
(Accuarcy)*

Do tego oczywiście pamiętne single, jak Boys don't cry czy kontrowersyjny Killing an Arab – wzór niepoprawności politycznej inspirowany prozą Camusa. Utwór, który wywołał spore zamieszanie i przyniósł zespołowi niemało problemów.

Jestem żywy
Jestem martwy
Jestem obcym
Zabijającym Araba
(Killing an Arab)*




Wreszcie pełen bezbłędnego popu „Head on the door” – najbardziej przystępny krążek w całej ich dyskografii, przygnębiający wstęp do Pornografii czyli „Faith” czy ostatni – przeprodukowany "The Cure". No i mamy mniej więcej obraz wyjątkowości The Cure – zespołu, który już za dwa dni zobaczę w Spodku co sprawia, że jestem aktualnie najszczęśliwszym człowiekiem we wsi – czego i Wam życzę.

Dobranoc

PS. T łumaczenia tekstów za www.thecure.pl

Brak komentarzy: