poniedziałek, 7 kwietnia 2008

The Ruby Suns

The Ruby Suns - Sea Lion

7.9/10

Jak być wyniesionym na piedestał przez Pitchfork i nie dostać kopa od anty-niezal niezali? Jak podpiąć się pod panujący trend jednocześnie nagrywając album, który ktoś kiedyś odkryje i który będzie nazwany "kultowym"? Wreszcie - jak zżynając z wszystkiego czym podniecają się redaktorzy opiniotwórczych, alternatywnych portali - nagrać płytę tak ciekawą, że podejrzenia o czysty marketing idą kompletnie na drugi plan? Dobra, takie mało znaczące pytania to sobie mogą zadawać fani Vampire Weekend, a ci co mają to gdzieś - po prostu sięgną po nowy album The Ruby Suns.

Cały ten zapoczątkowany przez Yeasayer ruch afro-popu - jak każdy ruch po grunge - marketingiem wali na kilometry. Szpece od sprzedaży nie śpią i jak tylko zapach mamony poczują to zasypią nas stertą łajna - to pewne jak smród na dworcu PKP. I w zasadzie na tym możnaby skończyć. Chodźmy do domu, ciepłe kapcie, kakao i lulu do świata Joanny Newsom. I w ogóle "Panie, co Pan?! Tu jest kiosk Ruchu! Ja tu mięso mam!!!"

Ale sprawa nie taka prosta. Pitch owszem - podhajpował (8.3 - jakby ktoś nie wiedział, i dział Best Niu Miusik), ale jakoś odzewu nie słychać. Szufladka jasna, ale w realu to raczej inspiracje world music niż tylko afro. Poza tym ten cały Ryan McPhun co za tym stoi to nie jakaś tam farbowana wypromowana, wystylizowana lala. Koleś - autentyczny podróżnik - wie gdzie pojechać i wie jak grać. Nie chce mi się tłumaczyć dlaczego Ruby Suns nie mają szans na wyjście z niszy i brylowanie na okładkach NME niczym wspomniani już Vampire Weekend - to raczej oczywiste po pierwszych dźwiękach. Materiał daje do myślenia juz choćby na wysokości "Oh. Mojave" i "Tane Mahuta" (afro? jakie afro? brzmi jak soundtrack do Zorro przecież). Ale luz - jednoznaczność to ostatnie słowo jakie tu może paść, przeciwnie - całość się rozmywa i gubi w inspiracjach co daje niezły bajzel, z którym się trzeba oswoić.

Psychodelliczny "Its Mwangi in front of me" - to jakieś echa Olivii Tremor Control, następny w kolejce "Remeber" to już debiut Beach House z przed dwóch lat (nota bene Beach House wydali właśnie płytę - ktoś słyszał?) i wszelkie dream-popowe konotacje jakie za tym idą, łącznie z 4AD. Sunie ta etniczno-dream-shoegaze-psychodellia wspierana beach boysową harmonią odczytaną na modłę współczesną (zeszłoroczny mocarny Panda Bear się kłania - znamienne, że najlepszy "Kenya dig it" to praktycznie zżynka z tego wydawictwa). Sunie i powiem szczerze jest metoda w tym szaleństwie, bo o ile nadmuchany balon Vampire Weekend momentalnie rzucił mnie na kolana by po chwili znudzić i być totalnie obojętnym, to wydawnictwa takie jak "Sea Lions" z czasem mogą tylko rosnąć. I wierzcie mi - ten album rośnie.

PS. McPhun angażował sie w The Brunettes podobno - bo tak w ogóle to on jest z Nowej Zelandii.

Brak komentarzy: