sobota, 17 maja 2008

Portishead

Portishead - "Third"
5.9/10

"Third" - najbardziej oczekiwany, najbardziej komentowany i najbardziej przereklamowany album roku.

Udało się - po 11 latach Portishead wrócili z nowym materiałem. Mało kto wierzył, że to możliwe. Najbardziej rozpoznawalny (i chyba najlepszy) obok Massive Attack zespół reprezentujący bristolską trip-hopową rewolucję sprzed dekady, wydaje nowy album. To musiało być wydarzenie i tak też jest. Nie było w tym roku goręcej komentowanej płyty, nie ma chyba też drugiej, która tak bardzo podzieliła krytyków i słuchaczy.

Wiadomo czym był ten zespół, autorzy dwóch absolutnych klasyków lat 90-tych. Skład, który oparł swój styl na nowoczesnych hip-hopowych beatach połączonych z oldschoolowymi elematami jazzu czy muzyki filmowej. Dodajmy charakterystyczny, piskliwy, śmiertelnie smutny głos Beth Gibbons i dostawaliśmy orginalną, bardzo klimatyczną mieszankę nowoczesnej muzyki, która brzmiała jak soundtrack niemych filmów z początków kinematografii. Stare-nowe dźwięki plus jedna z najbardziej enigmatycznych i oryginalnych wokalistek naszych czasów, balansująca na granicy sztuki i kiczu - tak, to było coś.

Minęło 11 lat, o czymś takim jak trip-hop mało kto pamięta, a oni wracają. Ryzykowne.

Oczekiwałem powtórki z rozrywki, bo przecież dwa pierwsze albumy - choć już klasyczne - zbyt się od siebie nie różniły. Na temat wyższości "Dummy" nad "Portishead" można prowadzić akademickie, bezsensowne spory, a i tak doszlibyśmy jedynie do stwierdzenia, że obie wielkie. I faktycznie świetnie się tego po latach słucha. Czy tak samo będzie z "Third" za jakiś czas? Nie.

Już sama nazwa jest pomyłką. "Third" sugeruje kontynuację poprzedniczek, a jest czymś zupełnie innym, zarówno w kwestii stylu jak i poziomu wydawnictwa. "Trzeci" - a może chodzi o motyw trójki? Trójca święta? Trzej królowie? Yyyyy... trója z minusem?

Zacząć wypada od tego, że to juz żaden trip-hop. W tej chwili Barrow, Gibbons i Utley generują dźwiękowy misz-masz ze znacznym udziałem żywych instrumentów i przede wszystkim tak eklektyczny, że umykający klasyfikacjom. To dobrze, to bardzo dobrze. Nagranie trzeciej takiej samej płyty rzuciłoby ich w muzyczny niebyt, zjadanie własnego ogona, kulanie się na starych patentach - oto na co są wyczuleni dzisiejsi recenzenci. "Rzućmy więc coś innego, pokażmy jak się rozwijamy" - pokazali.

Ta płyta to linia, a właściwie zygzak. Dwie poprzedniczki to były koła, piękne linie wokalne do podkładów łagodzonych przez staroświeckie dźwięki. Bezbłędne kompozycje i autentycznie cierpiąca Beth. Wszystko od początku do końca w jednym praktycznie tempie - albumy kompletne. "Third" jest inne , nigdy nie wiesz co się wydarzy, nie wiesz dokąd zmierza utwór, nie wiesz dokąd zmierza album. Dużo tu kontrastów - mechaniczna, industrialna muzyka kontra głos Beth; bezduszne dźwięki, które aż drażnią i ona - łkająca. "Third" generuje przede wszystkim niedopowiedzenia i znaki zapytania - super, gdyby nie jeden drobny szczegół: tu najnormalniej brakuje dobrych kompozycji.

Opener - "Silence" - nie zdążyży nabrać wiatru w żagle, a już zostaje jakby przez przypadek ucięty; ale jest ok. - nastawiony na perkusyjny rytm, z wyraźnym udziałem wiolonczeli i Beth śpiewającą: Did you know what I lost/Do you know what I wandted. Kolejny - "Hunter" - zaskakuje gitarowym rzężeniem i narastającym elektronicznym motywem burzącym harmonię pozornie ładnej piosenki, by w efekcie zakończyć zabawę radioheadową gitarą - robią wszystko by nie było za słodko. "Nylon Smile" to uboga kuzynka kilku kompozycji Bjork z jej przepięknej "Medulli". "The Rip" - chyba najlepszy w zestawie - świetnie podkręca tempo. Nie wiem dokąd prowadzi mechaniczny "We carry on" - oprócz industrialnego klimatu nie ma tu nic, ani melodii, ani pomysłu w jakim kierunku to pociągnąć (no bo chyba nie w stronę tego gitarowego motywu żywcem wyciągniętego z albumów Sonic Youth); podobnie ze stukającym "Machine Gun". Pomyłką jest folkujący "Deep Water". No wiecie, nie przeczę, te staroświeckie chórki są piękne, ale to raczej jako ciekawostka na stronę B singla, a nie na regularny album Portishead. Być może "Small" jest jakimś tam konstrukcyjnym nawiązaniem do rockowych, psychodellicznych suit, ale w sumie co z tego? To jeden z ostatnich momentów albumu, a ja nadal nie wiem co z tym zrobić i w jakim miejscu jesteśmy.

Coś mi tu nie trybi. Ciągle mam wrażenie jakby muzycy sami nie wiedzieli co chcą zagrać. Niby fajnie, że poszukują, nie żerują na starych sentymantach, a umysły mają otwarte. Ale to akurat wiedzieliśmy zawsze, a ten album zwyczajnie nie chwyta. Jakieś to strasznie niedopracowane. Nie ma tragedii, ale od takich zespołów należy wymagać. Tak więć Beth życzymy udanej kontynuacji kariery solowej, a całej reszcie już podziękujemy.

2 komentarze:

Achaja pisze...

Cóż... Portishead przed wieloma laty otworzyło mi drzwi i zmysły do nowego świata muzycznego... słucham bardzo rożnej muzyki i oni, zwłaszcza wokalistka bo sama też śpiewam bardzo na mnie wpłynęła... te dwie płyty mnie paraliżują... nie rozstaje się z nimi wręcz.
Ciekawie to napisałeś, przyjemnie było to przeczytać i trudno było się nie zgodzić ze wszystkim co napisałeś.

Anonimowy pisze...

bardzo podzielone opinie na temat third - faktycznie. najczęściej nasłuchałem się jaki to beznadziejny album nagrali itp. więc nie śpieszno mi było sięgnąć po tę płytę i kiedy już ją miałem włączyłem spodziewając się strasznej kupy...i mnie poraziło! to wspaniały album i autentycznie mnie porusza...teraz wydaje mi się że jest niedoceniany niźli przereklamowany...