niedziela, 13 lipca 2008

My Morning Jacket

My Morning Jacket - "Evil Urges"
7.3/10

Pitchfork 4.7/10, Machina 1.5/5, Screenagers 3/10.

Istnieje wiele sprzeczności w tekstach dotyczących nowego albumu My Morning Jacket. Od zarzutów posunięcia się o krok za daleku w muzycznych poszukiwaniach, po stwierdzenia sugerujące brzmienie skonfigurowane na potrzeby stadionowej publiczności; od wizji nadmiernego eklektyzmu, do sugestii zatracania się w muzycznym banale. Trochę się w tym pogubiłem, bo poznałem materiał przed przeczytaniem tych wszystkich recenzji i wizję miałem odmienną od rzeszy "zawiedzionych". Tkana misternie w mej głowie koncepcja tekstu posypała się w ciągu sekundy, a miejsce pełnej uniesień i doznań percepcji zajął niepokój. Mimo to nadal mam wizję "Evil Urges" jako płyty przynajmniej dobrej (jeśli nie dobrej znacznie bardziej), a fakt że "przetrwaliśmy" niech świadczy na korzyść tejże.

Dobra, dobra, wszystcy wiedzieli, że powrotu do southernrockowej przeszłości nie będzie. Nie wyobrażałem sobie tego po "Z", poprzedniej - przyjmowanej niemal na kolanach - pozycji w dyskografii grupy. Zaczęli szukać, momentami nie przypominali siebie. Wtedy chwalono ich odważne posunięcia, dziś krytykuje się praktycznie za to samo. Pierwszy szok to oczywiście tracki nr 1 i 3, w których wpływy R'n'B , funkujące gitary i wokalne nawiązanie do Prince'a sprawiają, że nerwowo sprawdzamy czy aby na pewno ktoś się nie rypnął i czy aby na pewno słuchamy tej kapeli. O ile idący z czasem w sronę gitarowgo wymiatania "Evil Urges" jakoś tam się jeszcze w granicach wyobrażeń mieści, to już ostry "Highly Suspicius" rozwala i szokuje (oczywiście jest to szok w kontekście dyskografii grupy). Takie rzeczy to tylko w ... Flaming Lips. Flaming lips - właśnie, porównanie na miejscu. Dowodzą tego nie tylko liczne nawiązania wokalne, eklektyzm czy generalnie wyczuwalna wspólna obu grupom aura, ale wręcz bezpośrednie nawiązanie (sprawdźcie "Touch Me I'm Going To Sream pt. 1" i sami sobie dopasujcie ten mini-plagiacik do odpowiedniego kawałka tychże).

Oprócz wokalnych nawiązań do soulu Księcia oraz muzycznych korzeni czarnych sióstr i braci, jest cała paleta niemodnych tradycji dekad odległych i bliskich. Od wyraźnie stadionowego, nachalnego soft rocka ("I'm Amazed"), przez przypadkowo zanurzonego w cukrze Neila Younga ("Thank You Too!"), przepięknie stylizowane country ("Sec Walkin") do akustycznej perełki ("Librarian"). Gdzieś tam w tle steel guitar, dużo chórków i tym podobnych. Słowem - wszystko co w pierwszej dekadzie XXI wieku pachnie obciachem, Jim James z drużyną dają ci na talerzu zmieszane w taki sposób byś odczuwał zachwyt przy najbanalniej wyśpiewanej frazie. Nie odstrasza nawet rockowe "Remnants" z riffami wyciągniętymi niemal żywcem z jakichś Soundgardenów, ba w tej konfiguracji jest to po prostu kolejna częśc układanki, tak jak ich disco w postaci "Touch Me I'm Going To Scream pt.2."

Chociaż skrajnie pozytywne recenzje mówiące o rewolucji na miarę "Yankee Hotel Foxtrot" czy "Kid A" są grubo przesadzone, to trudno mi nie uznać "Evil Urges" za kolejną świetną paletę melodii i muzycznych patentów, które dawno już ktoś powymyślał, a My Morning Jacket jedynie w dziwnych konfiguracjach przypomina. To wbrew pozorom nie mogło być łatwe. By robić to dobrze trzeba najzwyczajniej w świecie mieć jaja.

Allmusic 4/5, Cokemachineglow 8.3/10, Rolling Stone 4/5.

Brak komentarzy: